Strona:Nowe poezye Ernesta Bulawy.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Com na sobie nosiła — i nad słońce w niebie
Kochałam... Jam paliła niemi — niemowlęciu
A łzy gasiły ogień — o biada dziecięciu,
Gasło mu słabe życie — krzyknęłam Madonna!
I opadła mych włosów cała chmura wonna,
A zbawiciel w ołtarzu na krzyżu zwieszony,
Już do kolan był włosy memi otulony...
Ale mu nie pomogła kosa ostrzyżona,
Umarło —  —
I rzuciłam z kamieniem u szyi
W noc miesięczną go w jasne, ciche, złote morze,
Wypłynęłam na środek łódką — i na zorze
Wieczorne w słup patrzyłam — niema połamałam
Ręce na piersi biednej — a jak pierścień żmii
Czułam na sercu kamień!... i nie zapłakałam!...
I za dzieckiem z kamieniem w morze mandolinę
Rzuciłam — już nie dotknę jej — czemuż nie zginę —
Ruszyłam ją — za dzieckiem szalona patrzałam,
I z strun perły po falach, tony posypałam
Rzuciłam — zatonęła —  — i nie zapłakałam!!
W końcu — wróciłam — sama!!!
Ojciec na palmowym
Liściu spał, coś ty jeszcze zebrał mu i złożył,
Księżyc srebrzył mu głowę — Ocean ułożył
Się do snu jak pies u nóg jego, u rybaka!...
I zdał się jak z kamienia — przy kamieniu owym
Spać, gdzie nad głębią tyle godzin my siadali,
Gadali — i milczeli — spiewali — płakali —
I stałam nad nim — ręce tylko załamałam
I odeszłam — wróciłam — i znowum odeszła —