Strona:Nowe poezye Ernesta Bulawy.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

I spojrzałam raz jeszcze na morze i przeszła
Tak chwila — z Oceanem moim się żegnałam
I z ojcem spiącym — i na tę morską latarnię
Gdzie lampę zapalałam wbiegłam...
Krzykłam: Marnie!
O za co marnie tak mi dajesz żyć o Boże!
I jeszcze pocałunek na wiatr i na morze
Rzuciłam — i ku wyspie popatrzyłam drżąca
Za skałami dzikiemi gasła twarz miesiąca,
Z daleka grzmiało niebo i błyskawic kilka
Mignęło — tak jak szczęścia w życiu ludzkiem chwilka,
Fale niebieskie jako złoto roztopione
Budziły się — i wiatry darły mgły zasłonę,
Krzyknęłam! że nad wieżą pobudzone mewy
Dzikim wiankiem pierzchnęły tam! od skały lewéj,
Ojciec spytał czy jestem — ja kastanietami
Ozwałam się — bo mówić nie mogłam — rękami
Siwą głowę objęłam mu — spytał ponuro
Gdzie Alonzo??.. spi! rzekłam, zawsze — i milczałam,
Wreszcie już się nie pytał — i wzdychał, był chmurą
Czarną jak noc — ja nad nim cichą łzą błyskałam —
Nocą uszłam — i w drodze wichrem, nie stawałam —
Aż kiedym basztę twoją o którejś powiadał
Ujrzała, w dzikich bluszczach, to tak zapłakałam
Jak mewa, kiedy majtek gniazdo jej wykradał...
Więc dla czego się dziwisz że oczy czerwone
Mam jak królik, ja tylko gałązkę zielonę