Chciałam urwać z tej baszty zkąd na zachód słońca
Ty codzień patrzysz — i z nią żyć sama — do końca!!!
Bądź zdrów!.. Może już ojciec obudził się stary,
Trza wracać — sieci suszyć — o! moje ofiary!..
Jakże ciężkie wy, jako dwa młyńskie kamienie
Ciągniecie mnie ku ziemi ... o! słońca promienie
Zeszły już ... jakże piękna ta kraina!...
Te trzy Sierry ... pod niemi lasy i dolina —
Bądź zdrów, palma nie taka piękna jak kalina!
I gdym jej usta zamknął pocałunkiem drżącym
A twarz jej oblał łzami szlochając jak dziecko,
Roześmiała się lutni jękiem konającym,
Uderzyła skrzydłami — i uszła zdradziecko...
Nikła w toniach błękitu jak łabędź — jak pszczoła,
A wkoło się rozlegał dzwonek od kościoła
I arfa z organami gdzieś w sferach spleciona
Grała hymn — — —
tu sen zniknął — i pieśń nieskończona.
Strona:Nowe poezye Ernesta Bulawy.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.