przejście. Sam doktór Zenon mocował się ze swoją klęską, jak na mądrego mężczyznę i świadomego lekarza przystało. Wiedział, że jego przebita dusza nie może na ziemi znaleźć przyjaciela. Możnaby powiedzieć, że pierwszy okres po śmierci syna zniósł lepiej, niż okresy późniejsze. W miarę oddalenia od tamtych wyraźnych chwil, coś psuło się coraz bardziej w zegarze wytrwania. Przedewszystkiem — co do pracy lekarskiej. Tuż po katastrofie doktór Zenon zapomocą tej właśnie praktyki „ubijał“ swą boleść, przydeptywał ją szybkimi, dalekimi marszami do chorych. Znieczulał się pracą, jak chloroformem. Nie zostawiał sobie wolnego czasu na obcowanie oko w oko z nagiem uczuciem. Mówiąc w najgłębszym już sekrecie, obrazami srogich ludzkich cierpień opijał się, jakoby winem tęgiem i uodporniał, jak spirytusem. Patrzał dzień w dzień, a częstokroć w ciągu długich nocy na udowodnienia i unaocznienia, że nie on jeden jest skazańcem. Przesiadywał u wezgłowia chorych dzieci ponad wszelką normę i miarę, już nie jako lekarz, lecz jak pielęgniarz. Wydobywał z objęć śmierci głowiny płonące od ogniów gorączki i powracał uśmiechy na twarze udręczone. Gdy ojcowie i matki witali jego zjawienie się łzami radości, a żegnali je błogosławieństwem, on sam szedł wśród tych objawów gnuśny w sobie, zaledwie postrzegając, czego w istocie dokonał. Ten szczególny nastrój uczynił zeń znakomitego lekarza. Nie żywych ludzi leczył ten pielęgniarz, filantrop i dobroczyńca, lecz mocował się z samemi chorobami. Ścigał je w kryjówkach i niedosięgłych pieczarach bytowania, zupełnie jak gdyby polował na tajemnicze potwory, byty okrutne i straszliwe w swej strukturze sekretnej, wymykającej się z pod objęcia przenikliwości ludzkiego rozumu.
Zagadkowe stwory przyrody — tyfus plamisty, szkarlatyna, ospa, nosacizna, gruźlica i tak nieskończony szereg innych — pociągały go teraz nie tak, jak dawniej. W głuchoniemej pasji swej mścił się teraz na nich, wy-
Strona:Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1.djvu/30
Ta strona została skorygowana.