Strona:Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

progu znowu Antosia, syna ślepego sąsiada. Jak za pierwszym razem, taksamo teraz skaut z tym samym cudnym uśmiechem podał doktorowi list z zaproszeniem na nabożeństwo.


Mało-wiele upłynęło czasu od tych nicnieznaczących i nicniemówiących wypadków, — od brzmienia tonu organów i ponurego w nich śpiewu, w którym się słowo Boga straszliwego objawia.
Pewnego dnia, brnąc swemi codziennemi ścieżkami od chorego do chorego, doktór Zenon zaskoczony został w pół drogi przez młodzieńca w skautowskim przyodziewku, poszarpanym i, poplamionym. Drżąc, szlochając, plącząc jedne rzeczy z drugiemi, zdrożony i blady ów chłopiec zawiadamiał, iż wiezie na wozie, wynajętym w górach, zwłoki kolegi, który spadł ze szczytu w Tatrach podczas wycieczki paru skautów. Kolega zabitego nie miał odwagi zawiadomić rodziców. Pytał doktora, jak to zrobić? Tembardziej, że ojciec ofiary jest ślepy... Doktór Zenon zachwiał się na nogach. Pobiegł drogą, wskazaną mu przez młokosa. Szli szosą, co tchu parę wiorst w górę za miasto. Ukazał się wreszcie wóz drabiniasty, zaprzężony w jednę szkapinę, która przez pół dnia i całą noc ciągnęła od gór w małopolskie niziny smutny ów ciężar. Doktór odrzucił płachtę, okrywającą skrwawione zwłoki. Zobaczył Antosia, a raczej potargane, zmiażdżone i roztrzepane jego zwłoki. Zdziwił go jedynie uśmiech niebiański, ocalały na resztce twarzy.
— Gończe mój, gończe!... — szeptał lekarz z załamanemi rękoma, z oczyma zasłanemi łzami. — Któż to ciebie dwukrotnie do mnie przysyłał? Kto cię przysyłał?
Ale święty uśmiech młodzieńczy, do tamtego należący świata, na pytanie to nie dał odpowiedzi. Na wieki został sobą, zawarłszy tajemnicę.