przy takiej próbie ucieczki zazwyczaj ma już wogóle dość życia: po pierwsze, wie, co go czeka, a po drugie — skoro się ważył na próbę ucieczki w tych warunkach — to już się właściwie ustawił między życiem a śmiercią. To też niektórzy ze złapanych miewali to szczęście, że ich na miejscu zastrzelono lub postrzelono śmiertelnie /myślę, że takich wypadków jest dużo, znacznie więcej, niż o tym wiemy/; inni — bywali odrazu przez rozwścieczoną straż zatłukiwani na śmierć. Innym znów — niekiedy — udawało się wyrwać z rąk straży, rzucić na druty i tak skończyć, gdyż w nocy i w razie alarmu drut bywa pod prądem. Jednak pozostawali jeszcze zawsze najwięksi pechowcy, którym nie udało się osiągnąć śmierci przed karą i ci musieli właśnie kończyć życie w paradzie, na placu, pod chłostą publiczną.
Wszystkim nam utkwiły te wypadki dobrze w pamięci. Szczególnie ostro pamiętam jeden. Był to młody jeszcze człowiek. Ustawiono go na placu na jakiejś prowizorycznie skleconej trybunie, na głowie miał kołpak błazeński, a za kołnierz wsadzono mu drąg z przytwierdzoną do tego tablicą i szatańskim napisem: ”Ich bin wieder da!” /Jestem znów tutaj!/. W ręce dano mu bęben i gdyśmy się już przyjrzeli nieszczęśliwemu na trybunie, oprowadzono go przed frontami wszystkich bloków, nakazując bębnić. Potem zaś zaprowadzono go spowrotem na to podniesienie i tam sześciu zbójów zatłukło bezbronnego człowieka na śmierć kijami.
W dniu tej właśnie kaźni było nas w Oświęcimiu prawie 12 tysięcy. Więc tyle ludzi stało w szeregach, bez ruchu, bez drgnienia; z oczami utkwionymi w naszego nieszczęsnego towarzysza, w ofiarę. Mówiłem potym o tej sprawie z wieloma ludźmi, o różnych poziomach wykształcenia, kultury, z różnych środowisk — reakcja była identyczna: ”Że musieliśmy stać! Patrzeć na to!... Zezwolić!...” Bo przecież każdy z nas zdawał sobie sprawę, że jest nas tyle tysięcy Polaków-więźniów i zaledwie kilkuset oprawców, licząc wszystko razem: SS, wojsko itd. Więc gdybyśmy się porwali?!... Ale oni mają karabiny maszynowe, wszelką broń, alarmy, telefony... Nie zostałby żaden z nas przy życiu! A jednak — a gdyby — może?... Gdybyśmy nie byli tak zaciśnięci w szereg, bez ruchu, bez drgnienia, prawie bez tchu?... Gdyby nas tak nie wy-tre-so-wa-no?... Gdyby się odważyć?!... Nie wiem, wielu tak wtedy myślało razem ze mną. Ale sądzę, że napewno kilka tysięcy. Albo jeśli nawet nie myślało świadomie, nie ważyło w mózgu tej alternatywy, to czuło całym jestestwem, wszystkim co w nas pozostawało z człowieka, że przeżywamy w tej chwili więcej, niż własną śmierć.
Teraz, kiedy już wiem, że muszę tu w domu umrzeć, widzę wyraźnie, jaka to będzie lekka sprawa w porównaniu z tym, co przeżywać musieliśmy wtedy na tym placu, no i wogóle w Oświęcimiu.
Samobójstwa w Oświęcimiu — wbrew temu, co tu mówią w Warszawie — są niewątpliwie rzadkie. Jednak jesteśmy, Polacy, bardzo odporni. Kolega, który znał inne obozy, opowiadał, że często popełniali samobójstwo w obozach i Czesi i Niemcy. W oświęcimiu za mego pobytu było tylko parę wypadków rzucenia się przez więźniów na druty: było wiadomo, że straż w tym wypadku musi strzelać, bo może przypuszczać chęć ucieczki. W wypadkach, o których wiem, zamiar był samobójczy.
Do kar, zarządzonych zgóry przez władze obozu, należy szczególnie rozpowszechniona, bardzo dotkliwa dla nas kara: zbiorowych karnych apelów. Zwłaszcza w porze chłodów apele karne są niewątpliwie źródłem masowej, zaostrzonej śmiertelności. Taki apel w pierwszych miesiącach mego pobytu — 28 października, w dzień wyjątkowo wietrzny i zimny — kosztował życie 80-ciu więźniów. Część umarła tej samej nocy, reszta w odstępie doby, paru dni. Byliśmy bowiem jeszcze w letnich drelichach, wróciliśmy właśnie z pracy w południe i natychmiast zarządzono karny apel: jak mówili zawieruszył się gdzieś jeden więzień. Trzymano nas, zgrzanych od wysiłku przy pracy, głodnych, w ciągu 6-ciu godzin bez ruchu! To się stoi bez drgnienia, na mur, na baczność po wojskowemu. Za każdy najmniejszy dostrzeżony ruch — bicie, bicie, dzikie, wściekłe, nieludzkie. Bo przy okoliczności karnego apelu wszelkie władze bywają wściekłe, podminowane, no a władze mniejszego kalibru potrójnie starają się im wysługiwać.
Apele karne z wystawaniem na placu przez długie godziny są metodą stosowania t. zw. ”odpowiedzialności zbiorowej” za jednostkowe przewinienie. Więc, powiedzmy, w pewnym bloku znaleziono u jakiegoś więźnia tytoń /w bloku nie wolno palić/; blok ma karny apel. Nie wrócił ktoś z pracy: albo blok albo cały obóz ma karny apel, aż póki ten nie wróci. Czasem wrócić nie może, bo już umarł na atak serca lub zmarzł w jakimś rowie czy dole: Kiedy to zostanie ustalone, zwalniają z apelu. Ale raz było, że staliśmy 4 godziny z powodu ”zapodziania się”... nieboszczyka.
Podczas apelu częste są wypadki śmierci. Sam naliczyłem podczas kilku kolejnych apelów: 7, 9, 6, 11 zgonów ”w szeregu”. Pochodzi to stąd, że konających zmuszają do wychodzenia na apel: to znaczy zdrowi muszą ich podnosić i ustawić w szeregu, względnie położyć na ziemi. Jeśli zaś tu następuje agonia — nikomu nie wolno pomóc konającemu, pochylić się nad nim, unieść mu głowę... Dzięki tym przeżyciom oraz ze względu na liche odzienie i wielkie wyczerpanie więźniów, apele karne są wielką plagą internowanych, jakkolwiek inne kary mogą być bardziej bolesne i bardziej poniżające poczucie godności ludzkiej.
Strona:Oświęcim - pamiętnik więźnia.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.