zdrajcy, tchórze — po wyzyskaniu ich zeznań — bardzo często ”w nagrodę” otrzymywali Oświęcim.
Gdy sobie to wszystko uprzytomnimy, dużo rzeczy wyda nam się w innym świetle. Ja sam w Oświęcimiu inaczej osądzałem różne załamania i ześwinienia wśród naszych, niż je teraz sądzę. Teraz — oczywiście dlatego, że mogę tu myśleć! — mniej mnie to boli, oceniam to spokojniej. Chciałbym zostać dobrze zrozumianym. Chcę powiedzieć, że to, co zaczerpnięto z naszego narodu do Oświęcimia, napewno nie jest i nie może być żadną ”śmietanką”. Przeciwnie, czerpiąc, jak czerpali, musieli otrzymać przeciętny przekrój. Owszem, osiągnęli może tą metodą — okresowo — pewne zastraszenie, steroryzowanie. Okresowo i niezbyt wielkie. Ale nie osiągnęli żadnej decydującej zdobyczy. Bo i ten element — przygodnie zgarnięty — okazał się w swej większości dość tęgi, żeby potrafić się należycie zachować. Już zaakcentowałem, jak wyglądało zachowanie złapanych w koszarach warszawskich. To samo muszę z naciskiem powiedzieć o masie więźniów Oświęcimia. Donosiciele, szpicle, wysługusy — to są jednostki, może być takich kilku w każdym bloku, ale reszta?
Na ten temat rozmawiałam nieraz z moim przyjacielem. Był to, jak wspomniałem wiejski chłopak; miał za sobą niepełną szkołę powszechną, ale bardzo dużo życiowej inteligencji z przyrodzenia i skłonność do głębokich zastanowień. Miał przytym w sobie wielką pogodę, wielki zapas, prawdziwy skarb. Trzeba więc było go zabić, bo inaczej nie daliby mu rady: przetrzymałby.
Raz wieczorem zirytowałem się okropnie na pewnego przygłupka — synka kupieckiej rodziny, — który najspokojniej wywodził, że się spodziewa lada dzień zwolnienia, gdyż wie, że matka nie zaniedba żadnej drogi i tak sobie wyrozumował, że matka zwróci się o łaskę do samego kanclerza Hitlera! Był to typ głupi, mało rozwinięty, choć znający kilka języków; panicz, życie którego dotychczas streszczało się do kopania piłki i dancingu. Nie było też z kim mówić, ale tak się stało, że gadałem, nawymyślałem mu; wykopałem jego siennik jak najdalej od siebie; siedział sam, nadąsany, obrażony, zły.
”Poco czepiasz go?” spytał Jacek, układając się ze mną do snu na wspólnym sienniku. ”Ma taką mordę — no i wiesz, po szwabsku gada! Gotów na ciebie donieść!”
Nie posądzałem o to przygłupka, ale było mi to w tej chwili obojętne; kipiałem! Nawiązując do słów Jacka, począłem utyskiwać, że takie tu są typy, że każdy może donieść itd.
Wtedy Jacek zareplikował bardzo poważnie:
”Ty się zawsze przejmiesz małą rzeczą, a przez to ci wszystko się wykrzywi. Gdzie to widzisz, żeby nasi ludzie byli tacy źli? Tacy są... powszedni, szarzy, przeważnie skromni ludzie... Ale nie widziałem ani żeby który przed Niemcem klęknął, ani żeby w rękę pocałował, co?... Gdzie to widzisz!?... Na apelach stoimy, marzniemy, tyle potym umiera, a czy słyszysz przez te godziny jaki płacz, czy prośby, czy przymilanie?... Prawda, że nie pomogłoby, ale i nikt nie próbuje z takiej masy ludzi poniżyć się!... O, z tego widzisz, trzeba sądzić nasz naród!!!”
Często, często po śmierci Jacka przypominałem sobie te jego słowa, pełne głębokiej wiary i coraz bardziej musiałem uznawać ich słuszność.
Ale i sama śmierć Jacka, chłopaka ze wsi, była właśnie świadectwem tężyzny przeciętnego Polaka, o którą załamują się starania Niemców. Zasługuje też, by ją tu opisać, choć wtedy ból i żal po Jacku przesłonił mi wspaniałą wymowę jego śmierci.
Jacek był silnym, rosłym chłopcem i przydzielono go odrazu do robót budowlanych. Świetnie sobie radził z każdą pracą; spokojnie a sprawnie wykonywał wszystko, co do niego należało i ”capo” /zniemczony, paskudny Slązak, którego zesłano tu przez jakieś nieporozumienie/ był z niego wyraźnie zadowolony. Rzadko kiedy szturchnął Jacka, a jeśli SS. nie widzieli, to nawet lubił się nim nieraz wyręczyć. Slązak nałogowo pijał i trzymał sztamę z Niemcami, którzy od czasu do czasu, w niedzielę, użyczali mu tej możliwości. To też w poniedziałki ”capo” nie czuł się zdolny do żwawszej pracy ani bystrego nadzoru, wolał sobie przywarować gdzieś pod murkiem i drzemać. Gdy zaś jakie okoliczności stawały mu na przeszkodzie, wpadał w niesamowitą wściekłość i nieludzko tłukł więźniów. Wypadł właśnie taki ”niezdarzony”, zły poniedziałek. Dwaj więźniowie z trzecim Jackiem wychodzili do pracy, zaraz po apelu, z taczkami. ”Capo” przyczepił się bez żadnego powodu do towarzyszy Jacka, zaczął im wymyślać i spoliczkował ich. Jacek stał i czekał aż mu minie, patrzył przytym z podełba, jak zawsze, gdy kogoś potępiał. /Nie byłem obecny, szczegóły znam od jednego z więźniów/. Nagle ”capo” przyskoczył do Jacka z krzykiem: ”Co? nie podoba się?... Może sam chcesz? i wyrżnął go w twarz. Jacek naogół spokojnie znosił bicie./ ”Jak już trafiło się im w ręce”, mawiał, ”wiadomo, że będą bić”/. Ale na pytanie powtórne: ”Podoba ci się?”, czy się zaciął, czy miał tego dnia dość — odpowiedział zawzięcie, głośno: ”Nie!!” Wtedy capo dał mu jeszcze kilka policzków, a że musiał sam się czuć głupio, bijąc tego spokojnego chłopca i doskonałego robotnika, — nagle jakby się urwał, zakręcił się na miejscu, rzucił jednego z towarzyszy Jacka na taczkę, kopnął dru-
Strona:Oświęcim - pamiętnik więźnia.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.