Strona:Oświęcim - pamiętnik więźnia.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

mej wciąż tylko mówił o nim.
”Zdawało mi się, że nazwie mnie — i miałby słuszność; wiedział, że nie wyciągnę... Gdy tamten bił i wrzeszczał, on spojrzał na mnie kątem oka... Skinąłem nawet lekko głową... A jego oczy — te jasne, bystre, takie ostre — zdawało mi się, zaraz powie! — nagle się zmąciły, cofnęły, no i wiecie... Zasłonił... Myślę, że to było coś podświadomie... Może nawet — rozumowo biorąc — powiedziałby, a w ostatniej chwili jednak nie mógł!”
Tym uwagom starego adwokata, któregośmy w parę dni po harcerzu odnieśli do krematorjum, zawdzięczam myśl o podświadomym bohaterstwie.
Oczywiście, tak świetlane typy, jak ów harcerz nie mogą się zdarzać często wśród starszyzny obozowej. To się jednak naogół bardzo źle daje łączyć, przyzwoitość, szlachetność, ludzkie traktowanie i ta władza nad własnymi towarzyszami.
Trzeci mój sztubowy /i ostatni!/ był to typ ludzki całkiem nikczemny; /pierwszego — sądzę, że to uwydatniłem — osobiście nie zaliczam do zdeklarowanych nikczemników, tamto był raczej człowiek słaby i tchórzliwy./
Ten trzeci był magistrem praw czy filozofii, warszawiak. Było to zwierzę ludzkie o skończonym wyższym wykształceniu, nie przeorywującym nic w całej tępocie jego umysłu. Jak widać od dziecka /był to człowiek młody/ zafascynowany był wielkością t. zw. kultury niemieckiej; entuzjazmował się dla Hitlera i jego rządów; ubolewał, że w Polsce ”nie okazało się Hitlera”... Nim jeszcze został starszym sztuby, rozmawiał z tym i owym z więźniów, gdy się dowiedział uprzednio, że ma do czynienia z człowiekiem ”kształconym”. I wtedy wypowiadał czasem takie sądy. Ja w owym okresie rozmawiałem z nim raz jeden przez kilka chwil i nabrałem do niego skrajnego wstrętu. Zresztą rozmowa, jak się okazało potem, drogo mnie miała kosztować. Było to w dniu, w którym nagle zezwolono nam na zachowywanie własnego obuwia. Znaczna była to oczywiście ulga, i w swoim czasie taka rzecz mogła stanowić o życiu wielu dziesiątków więźniów. Powiedziałem, stojąc w grupie kolegów wieczorem, że ulga ta jest, niestety, dla wielu spóźniona. Na co właśnie rzucił się magister i to odrazu w takich słowach:
”Polska cecha!! Wszystko krytykować! Spóźniona! To może lepiej — wcale?... I co to ulga! To nie ulga, a wielka łaska!”
Powiało po nas wszystkich mrozem.
”A któż to pan?” spytałem, nie polak, że tak nam pan polskie cechy wypomina?! To już odrazu się przyznam do jeszcze jednej polskiej cechy — że nie lubię łask... z tych rąk...
Magister zmierzył mnie zgóry wzrokiem.
”Bardzo wygadanie, po warszawsku” — powiedział. ”Odrazu wszystko na ostro, pstro, bzdro! Tak samo w głowach i stąd wszystko poszło, czym się teraz cieszymy! A ja jestem Polak — ale Polak zachodniej kultury” zakończył, wydymając wargi i odszedł. Więcej nie rozmawialiśmy, ale zapamiętaliśmy się dobrze.
Od chwili zamianowania bydlę to jęło zatłukiwać więźniów. Tak właśnie stosował swoją kulturę. Latał przytym za Niemcami, jak psiak, nieledwie, że kurz zlizywać chciał pod ich stopami...
Kiedyśmy raz mieli w sztubie sprawę o tytoń /wtedy nikt nie zdradził/ — otrzymaliśmy 4 godziny karnego apelu. Po odbyciu tej kary /pozbawiono nas też w tym dniu obiadu i kolacji/ — chcieliśmy się co prędzej kłaść do snu, żeby choć trochę się zagrzać i wypocząć. Nagle wszedł nasz starszy z SS-manem i stojąc w progu, mówił mu coś o nas. Kto rozumiał po niemiecku, słuchał pilnie, ale szeptać baliśmy się. Ja nie rozumiałem z tego nic. Nagle najbliższy mój sąsiad zaszeptał konwulsyjnie:
”O tobie! O tobie... że nie znosisz ich łask!... Ciebie...” W tej chwili padł mój numer. Podszedłem.
SS-man, bardzo uśmiechnięty, ironiczny spytał po polsku:
”To musi być z pana wielki pan, jeśli nie znosisz niemieckiej łaski, co?...”
Starszy sztuby krzywił usta i potakiwał: ”właśnie. Wielki pan!”. Wtedy Niemiec — spokojnie: ”No, to jak nie lubisz łaski, to może wolisz kary?... Mogę ci zrobić tę przyjemność i przedstawię cię. Jutro coś dostaniesz zamiast łaski”.
Byłem spokojny. Już byłem mocno zaziębiony, chory, nie sypiałem, dolegało serce. Nie liczyłem na życie. Tak, czy inaczej?
Spojrzałem na starszego sztuby z myślą, że zapewne zakosztuję ciemnicy lub słupka. Niemiec, dotąd spokojny, rozwścieczył się, gdy odwróciłem odeń oczy. Zaczął ryczeć coś po niemiecku /potym powiedziano mi, że właśnie o to mu szło/, szarpnął mnie za kołnierz, pchnął tak jakoś, że rzucił na twarz o podłogę, no i oczywiście — walił butami. Tu już sobie ulżył i wtedy najpewniej pomiażdżyli mi moją nieszczęsną nerkę. Zresztą starszy sztuby wtedy nie bił. Nie było potrzeby! Robota była zrobiona dobrze, podług zasad ”kultury”.
Rano odnieśli mnie koledzy do izby chorych i to wybawiło mnie zapewne od regulami-