Z drugiej strony uważał za konieczne przedstawić różnorodny zespół więźniów Oświęcimia prawdziwie, tak jak jest, gdyż sądził, że społeczeństwo wie o tym niewiele, często też przedstawia sobie rzeczy inaczej, niż wyglądają.
Rozstając się z życiem w młodym wieku, umierał w przeświadczeniu, że inni przetrzymają, że właściwa Polakom psychiczna odporność i umiejętność koncentrowania woli zdecyduje naogół o możliwości zniesienia srogiego męczeństwa.
Matka siedzi przy moim łóżku, w rękach przebiera jakąś robótkę /pewno sama nie wie jaką/, ale co chwila patrzy na zegarek na przegubie ręki, by nie przeoczyć pory: lekarstwa albo posiłku. No i patrzy także na mnie... Spogląda raczej, usiłuje tylko spoglądać, bo nie chce mi dokuczyć przedłużonym, uporczywym patrzeniem.
Nie jestem już przecie tam; od tygodni już w domu; wyleguję się w łóżku, myty, karmiony, hodowany, poddany nieustannym zabiegom lekarskim, zastrzykom, wszelkim środkom ratunkowym. Ale ja sam — od pierwszego dnia — wewnętrznym czuciem wiem, że już nic ze mnie nie będzie, że choć nie skonałem pod bykowcem[1], pod butem, pod cegłą — jednak tu będę musiał umrzeć w czystym łóżku, obok doniczki z cudnym kwiatem, którą przyniosła miła dziewczyna, niezależnie od wszelkich wysiłków lekarskich i rodzicielskich.
Kiedy zaś po kilku dniach pobytu w domu usłyszałem ten wyrok z drugiego pokoju — /urywane szepty między lekarzem i rodzicami/, postanowiłem odrazu, w tamtej chwili, napisać te swoje wspomnienia, napisać, utrwalić najważniejsze dla nas rzeczy, choćby to miało kosztować jaknajwięcej wysiłku. Od tego też dnia prawie nic już nie opowiadam, nie chcę się wyczerpywać, piszę, piszę, musi mi starczyć na to sił.
Kiedy następnego dnia po owej zasłyszanej rozmowie zażądałem zeszytu i ołówka, matka spłoszyła się, zaniepokoiła, pochwyciła mnie za obie ręce:
— Synu! Po co teraz?... Dlaczego tak się osłabiać?... To nie na twoje dzisiejsze nerwy!.. Doktór kazał ci się oszczędzać...
Nie zdradziłem się, żem słyszał, co mówił doktór. Bałem się, że jeśli się zdradzę, otoczą mnie opieką i to taką, iż mój zamiar napisania tych wspomnień spełznie na niczym. Udałem więc dobre samopoczucie za pomocą uśmiechu i spojrzenia i prosiłem, żeby matka zechciała mi dogodzić: to właśnie mnie uspokoi, jak będę się mógł wypisać, wydać z siebie to wszystko, co musiałem tam wchłonąć. Matka dała się przekonać i odtąd, gdy kto inny zastanie mnie z zeszytem na kolanach — pomaga uchylić temat z rozmowy, zbagatelizować...
— Zachciało mu się... — mówi — Opowiadanie męczy go... Bazgrze sobie.. Chce coś niecoś zanotować, przemyśleć...
Posyłam jej wtedy wdzięczne spojrzenie, a ona odpowiada mi z poza osłony swych binokli krótkowidza — pokrzepiającym, solidarnym, koleżeńskim wzrokiem wiernego wspólnika i sprzymierzeńca. Gdy jednak zostajemy sami i ja piszę — /piszę niekiedy, zgrzytając zębami, wzdychając, jęcząc z niemocy/ — biedaczka niepokoi się bardzo, że spisek ten ze mną uknuła, że mi na to pozwala, że pogarsza, być może, mój stan..?