Na południowem zboczu „Góry Armatniej“ dobrze się wiodło starym szeroko rozsiadłym drzewom. Sosny, wejmuty, świerki, klony i akacye strzelały z tłustej ziemi wysoko i nad wyraz szybko. Grube pnie czereśni zastawiły sobą dostatnią niegdyś uliczkę, czyniąc ją wąskim w ogrodzie przesmykiem. Kora ich pęka, skręca się i zwisa, a obfite, smoliste obary kapią w rany szczelin stężałemi kroplami. Bujne gałęzie rozpadają się na wszystkie strony, a rubinowy owoc obsypuje istne kopuły z prętów i witek. Orzechy włoskie rozrosły się w wielkie drzewa. Woniejące ich liście rozpostarły się po grzędach malin i bujają po za wykrzywionym parkanem, zdumiewając przechodnia wielkimi gruzłami o nieznanej, a tak smakowitej zawartości. Tam to wygrzewała się na słońcu stara winnica, z czterech krzewów rozrośnięta, tuląc w obfite liście swe trwożliwe grona przed przymrozkami października. Dorodne śliwki nadmiarem urodzaju poodłamywały od pniów najbardziej płodne gałęzie. Wielkie, zimowe jabłka wsysają całoletnie słońce w swe zimowe kule, ażeby nadać im pod jesień zachwycającą barwę zdrowego dziecięcego policzka, a wyborowe, małe gruszki żółkną przed wrześniem i bezsilnie padają w wysoką trawę. To obeschłe przed niezmiernością czasów dno morza, namuł wielometrowej grubości, zawierający w sobie mnóstwo muszelek i szkieletów zmarłego świata, zwiewna lubelska glinka, nie skalana ani jednym zewnętrznym kamieniem i jedynie kędyś w głębiach swych kryjąca żyły złotolitego piasku, hoduje te wyniosłe, bujne, obfitolistne drzewa. Poprzerzynana parowami i rozdołami, sfałdowana przez okrągłe i garbate pagórki, pełna drzew, krzewów, zbóż i traw, rozkłada się w dal płaskowzgórzami od nałęczowskiej doliny, którą wyorało przedwieczne wiślisko.
Na szczycie „Góry Armatniej“ i w najwyższym kącie ogrodu wybujała kępa drzew dzikich — wielka, białolistna topola, sokora „białodrzew“, wysmukłe akacye, lipy. Ten bujny ogród przemierzały bystre nóżki małego chłopczyka. Tajemniczy to był dla niego raj. Przywieziony wczesną wiosną z ciasnego w mieście mieszkania, znalazłszy się w tym ziemskim raju, zatapiał się weń, jakoby w dziką puszczę. Podziwiał cudne jabłonie, od pniów do wierzchołka okryte białym, z lekka różowiejącym kwiatem, — grube, rozsiadłe czereśnie, które wyciągały doń swe ogromne gałęzie, jakby częstując uprzejmie zielonemi kulkami zawiązków owocu, — zielony i włochaty agrest, twardy jeszcze, jak kamień, przezierający spomiędzy prętów i liści. Czarodziejsko śpiewały wówczas wilgi, wołając małe uszko to tu, to tam, wzywając małe oczy ku górze, to w tę, to w inną stronę, niby kapryśny a przekorny duszek drzewny, który się zabawia kłopotami maciu-
Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/007
Ta strona została uwierzytelniona.