peńkiego mieszczucha, cudzoziemca w tych zawikłanych uliczkach. Zarośnięte uliczki prowadziły w górę a w górę, aż do omszałych zrzynów sędziwego płotu, aże do owych groźnie szumiących drzew, — wieloletniej sokory, śmigłych akacyi i lip. Ciekawy nosek wścibiał się w szpary między dranicami płotu i oczy chciwie zaglądały, badając, co też to tam jest, za owym wysokaśnym, nieprzebytym parkanem. Nic szczególnego nie było: kilka drzew owocowych dumało wśród żyta, płowiejącego na słońcu. Jak okiem sięgnąć po pagórkach i równinie słały się zboża. Błękitny las za Cynkowem zniżał się w czarującą, zieloną dolinę, na przeciwległym wzgórzu bielał kościół, wychylający się z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza.
Z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza...
Nad falującemi zbożami rozpostarte było wiosenne niebo, w którem płynęły obłoczki białe, przejrzyste, gremplowane przez ciepły wiatr w pasemka wełny niebiańskiej. Skowronki śpiewały wpośród tych chmurek i w nieskalanych niebiosach radosne pieśni.
Wtedy to właśnie mały Adaś przeżywał „Najpiękniejszy dzień swego życia“. Ogarnięty przez nieznajomy świat drzew i roślin, owoców i kwiatów, zapachów i poszumów, przez pieśni ptasie i widok przestworu, pociągany z miejsca na miejsce przez niewiadome pragnienie dali i ruchu stawał się nie samym sobą, rzeczywistym, posłusznym, cichym chłopczykiem, — nad miarę cichym i nad miarę posłusznym, — dzieckiem, w którem krążyła krew i biło serce, — lecz jego łakomy po dziecięcemu i po dziecięcemu trawiący organizm przeistaczał się w coś innego, w coś odmiennego zgoła od samego siebie. Był-li wietrzykiem, który składa i rozkłada liście na niedościgłem białodrzewie, raz białą, raz ciemną stroną, każdą sprawiedliwie wystawiając ku słońcu, — powiewem, nachylającym zboża i nosicielem daleko — daleko zapachów rezedy z rabat przed domem, — śpiewem skowronka w niebiesiech i wilgi w gałęziach gęstych czereśni, — obłoczkiem, co, jak złoto-biały cherubin, płynął ze złożonemi skrzydłami nad nałęczowskim cmentarzem, — wonią róży samotnej, róży ciemnej, róży jedynej, kwitnącej przed oknami... Nie mógł usiedzieć na miejscu swem pod wysokiemi drzewami, na szczycie „Góry Armatniej“, gdzie czarnowąsy, milczący i zafrasowany Szczepan, tyloletni i najwierniejszy wszystkich przyjaciel, nawiózł mu do zabawy piasku, kopanego głęboko w ziemi, górę niemal tylą, co Armatnia. Ani przestroga Szczepana, ani surowy nakaz Heni, przyrodniej siostry, nie mogły powstrzymać wędrowniczka. Zdawało mu się, że skoro tylko zdoła oderwać zupełnie i podkulić pod siebie lotne nóżki
Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/008
Ta strona została uwierzytelniona.