nacięcia i cyfry porządkowe, wypisane niezmazaną smołą: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7... Każdy z tych chojaków przewidziany jest w budżecie przyjemności wakacyjnych posiadacza z Nalewek, lub Świętojerskiej ulicy, lecz nieliczne „wille“ posiadają podwórka. Większość z nich zajmuje tyle otwockiego piasku, ile go ogarnęły przyciesi kadłuba i wieży. Śmieci, odpadki, pomyje i wszelkie brudy wylewa się i rzuca w wyboje drogi, lub w jej rowy, o ile ich jeszcze wiatr nie zasypał. Stamtąd ściekami i strumyczkami deszcz je przeprowadza do przeczystego Świdra, ażeby zarażały jego piękną i bujną wodę.
Małe nóżki przybysza z Warszawy z dziwną rozkoszą wstępowały w nurty świdrowe, a stopy pląsały w zawody z najbystrzejszą falą. Srebrzyste płotki i błękitne pręgowane okoniki mknęły zdala od tych nóżek, żeby się z nimi ścigać w głębinie. Któż mógł przewidzieć, że w głębiach czystej i zdrowej wody czyha ludzki wytwór, zaraza strasznej czerwonki na byt niewinny i rześki, zdrowym rybkom pokrewny? Długa, ciężka choroba... Śpią już w ziemi czarnej ci dobrzy, tkliwi i mądrzy lekarze, którzy ją wówczas zwalczyć zdołali — dr. Józef Brudziński i dr. Stanisław Kamieński. Drodzy przyjaciele małego chłopczyka, czujni jego dobrobytu strażnicy, którzy z Warszawy raz w raz przybiegali, ażeby walczyć z okrutną chorobą. Wielkie cierpienie ledwie zdołało pomieścić się w organiźmie tak małym. Dokonał się rozrost smutku w tej duszy. Żałosny wzrok spoglądał na świat, niby zza krat więzienia, a krzyk dziecięcy stał się dziwny, własny język cierpienia, jakby pisk ptaka, postrzelonego przez zbójecki pocisk człowieczy.
Dwuletni pobyt w Zakopanem wzmocnił ciało chłopczyka i skrzepił jego duszę. Chyże saneczki, dar „sprawiedliwego sędziego“ dra Zygmunta Kostkiewicza, podczas srogiej zimy migały wciąż między świerkami. Wdychanie nieskalanego powietrza wśród zasp puszystych, różowiejących lub błękitnawych zrobiło swoje, równie, jak obcowanie z lodem, zjeżdżanie z wyniosłości i wdrapywanie się na wzgórza, lepienie z podatnego śniegu po całych dniach bałwanów, „tak wielkich, jak tatuś“, o czarnych z węgla oczach, figur, palących wielką faję ze świerkowego korzenia i podpartych wielkim kosturem. Wędrówki wśród głuchych zarośli, zadętych grubą styczniową okiścią, zabawy na werandzie, wśród długich wiosennych dżdżów, ulew i siąpawic, wycieczki do głębokich dolin, ponad pieniste potoki po