ociosujących belki w ślad za „naostrzonym“ sznurem i stuk dłót, żłobiących otwory dla „tyblów“... Łaty i gonty, góry desek i góry heblowin...
Życie i radość wśród desek i heblowin.
Desek i heblowin...
W zakresie tej pracy język jej niedocieczony, tajna krynica wiecznej nowości, — i niepochwytny, wieszczący kiedyś w tem schronieniu nowe życie, język dziecięcy... Pod szumiącemi drzewami, wpośród pól o zbożu dojrzałem, falującem, jak oko zasięgło, wpośród ogrodów i pasiek wrzała ta praca. Skoro lubelski zrąb został „zakopiańskim“ dachem nakryty, wstawione drzwi, oszklone, trzy wielkie okna i dwa w górze „wyglądy“, wprawiona podłoga z suchych i czystych i desek, miał już gdzie spać mały mieszkaniec. Słowiki śpiewały mu na wiosnę po dzięsięciu i piętnastu na raz w krzewach ogrodu. Sroki, jak ciekawe kumoszki, wskakiwały cichaczem na stopnie ganku i, przekrzywiając chytre głowy z boku na bok, dla dokładniejszego zbadania miejsca i ściślejszego wyciągnięcia wniosków, zaglądały do izby, gdy przypadkiem drzwi były otwarte, żeby się przekonać, co to za budę wzniesiono tutaj w głębi sadu i czy się czego z głębi tego dziwoląga zwędzić nie da. Skoro pewnego dnia podczas rewolucyi 1906 roku, w przezornej ostrożności schowany został pod dachem na wystającym „rysiu“ browning z garniturem ładunków, zawinięty szczelnie w papier, przed ciekawskimi w granatowych mundurach, którzy lada moment nowe domostwo zwiedzić mogli, sroki, objąwszy już w posiadanie dach i poddasze, z wrzaskiem, skrzeczeniem i gadaniem plotkarskiem na cały ogród, podarły dzióbami papier ochronny na drobniutkie kawałeczki, a rewolwer i naboje zrzuciły z „rysia“ na ziemię, właśnie, jakby nieproszone a usłużne detektywy.
Księżyc przybywał w noce czerwcowe patrzeć przez wielkie okna w głąb izby i zapełniać ją rojowiskiem sennych widziadeł. Trzy wielkie okna, jakoby tryptyk nieporównany, zawarły w ramach swych krajobraz najpiękniejszy pod słońcem. Stała w nich „Góra Poniatowskiego“, prasłowiańskie grodzisko z fosą na szczycie, szklana góra o stromych zboczach, które okrywa szkliwo twarde, przed nieskończonością lat wypalone dla obrony czyjegoś zamku na szczycie przed jakimś wrogiem. Ciągnęła się cynkowska dolina z błękitnym nad nią lasem, który zniżał się do niej, jak strofa pieśni, przepływająca w marzenie... Równina dalej lubelska, ziemia zbożem zasłana, tomaszowickie aleje, idące w dal, w świat. Bochotnicki kościół i cmentarz na wzgórzu... Na futrynie tych okien wspierał łokcie
Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.