Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

a wreszcie znaleźć się w Rzymie, w pensyonacie „Rosada“ obok Pincio. W tym okresie swego życia zajęty był głównie i, można powiedzieć, wyjątkowo okrętami, burzami morskiemi, wyszukiwaniem i chwytaniem piratów, walką z nimi nieubłaganą, odkrywaniem nowych lądów, wysp i plemion, a nadewszystko tęsknotą do widoku... kotwicy. Trzeba było niemałej umiejętności w zakresie budowy okrętów, żeby odpowiedzieć na jego pytania co do masztów, żaglów, sterów, śrub, a nadewszystko co do kotwicy. Gdzie ona jest, jak ją się zarzuca, wyciąga, gdzie na okręcie umieszcza. Nie wystarczało pobieżne i byle jakie określenie. Domagał się wyjaśnień precyzyjnych, ścisłych, niemal fachowych. Myśl jego zajęta była wciąż okrętem, wyobraźnia, można powiedzieć, pełna wzburzonego morza, wichrów, huraganów, piorunów, katastrof, strzałów armatnich i nieustraszonego kapitana ze strzaskaną ręką wśród dymu i pian. Rzeczy i sprawy lądowe traktował z łaskawem lekceważeniem, jak prawy marynarz na urlopie. W Rzymie, skazany na długotrwałe zwiedzanie kościołów, katakumb, muzeów, ruin, placów, poddał się konieczności, jak na cichego i posłusznego chłopczyka przystało. Santa Prasseda, Santa Pudenzianna, San Clemente, Santa Saba, Santa Sabina, San’ Agnese, Forum, Palatyn, Colosseo, San Pietro, wzgórza Rzymu, nieskończone kościoły i nieskończone muzea. Zdarzało mu się utyskiwanie na nadmiar tych muzeów. Po pewnym czasie począł bawić się setnie wśród gruzów wiecznego miasta i w obrębie bezgranicznej jego piękności. W zimowe poranki, kiedy ostry mróz lutego ubielił trawniki Pincio, obchodził z ojcem mury rzymskie, gapiąc się gapieniem wielkiem na niewysłowioną ich poezyę. Wybierali się tak oto we dwu, przybysze z ubogiej północy, na wędrówkę bez planu i wskazówek, odgadywali to, co się w oczy rzucało, udzielając sobie nawzajem wiadomości, przypuszczeń i wrażeń. Patrząc na wyłomy, szczerby i zranienia w tych olbrzymich ścianach obronnych, radzili nad przyczynami tych dziur, opowiadali sobie o hordach barbarzyńców, o legiach, pułkach i batalionach bohaterów, które się krwawiły pod temi wiecznemi zasiekami, ażeby je posiąść, jako zdobycz najcenniejszą na ziemi.
Siedmioletni pielgrzym nie zawsze tylko lądowego doświadczał dyzgustu, tęskniąc za swem morzem, którego jeszcze na oczy nie widział. Zdarzały mu się w Rzymie i dnie szczerej radości. Jednego razu podpatrywał ryby w sadzawkach Frascati, pod cieniem cyprysów nieopisanej piękności, biegał wesoło po Tusculum Cycerona i ogrodach willi Mondragone, przeskakując cienie i światła w prastarej alei, jak istny motyl w swej rozwiewnej pelerynie i bereciku. Kiedyindziej swawolił i pląsał wśród gro-