Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

bów cmentarza protestanckiego, nad mogiłą Shelley’a i po wysokiej trawie, wśród której kryje się grobowczyk Keats’a. Bawił się w chowanego z nowopoznanymi przyjaciółmi Kazimierzem i Janem, czyli Mimi i Hansem, do czego służyły znakomicie olbrzymie kloce apostołów na frontonie dachu katedry świętego Piotra. Z namaszczeniem wstępował do cel więziennych na Zamku Anioła, żeby za chwilę z najwyższem zainteresowaniem oglądać garnki do gotowania wrzątku oliwy, którym się polewało napastników, — i ażeby słuchać nadzwyczajnych, przedziwnych bajd, skazek i legend o tem miejscu, opowieści, które sobie komunikowali starzy. Biegał po Bosco sacro i ścigał się z przyjaciółmi po Via Appia, szeptał cicho w katakumbach św. Kaliksta, bawił się w łuku Tytusa, nastawiając swą pelerynę przeciwko wiecznemu wiatrowi, który w przeciągu wieków wyświstał, wydrwił i wyszydził tyle potęgi i tyle wielkości. W kościele świętego Piotra rozpatrywał i sprawdzał niewiarogodną prawdę, iż baldachim nad grobem pierwszego z apostołów, tak na pozór niepokaźnej wysokości, jest w rzeczy samej o kilka metrów wyższy od całej w Nałęczowie szkoły, wraz z jej „łamanym” dachem i kominami, wysokiemi, „jak w piekarni“. Wdrapawszy się zaś na wewnętrzną galeryę kopuły, patrzał na maleńkie mrowie ludzkie, na dorosłych, którzy się stawali mniejszymi od niego, — jak się snuli tam w dole. Wszystko dlań w Rzymie było, jak długa, fantastyczna bajka, przedziwna na jawie klechda, gdzie teraźniejszość deptała przeszłość, zrastając się z nią w bezsens nieskończony, gdzie splatało się w jedną bezładną opowieść, życie jakichś bogów i bogiń, bohaterów i królów, wodzów i papieżów, gdzie niezmierzone budowle na skinienie wielkich artystów przez stada robotników wznoszone, zostały zburzone, zniszczone i potargane przez inne stada ludzi, jak dziecięce zabawki. Zamieć śnieżna, która łokciowym kożuchem białego puchu przykryła Neapol, złośliwie chowała morze przed stęsknionemi oczyma niedoszłego marynarza. Ale ranek odsłonił je wreszcie ze wzgórza Vomero — błękitne, dalekie, — ze skałą Capri, celem podróży; utopioną w przestrzeni. Nie wiele już teraz muzealnego bywalca zajmowały wszelakie cuda Museo Nazionale, kościoły i klasztory, z takimi nawet cudami, jak w San Gennaro. Przebywał w porcie. Tam pasł oczy i serce widokami, które mu były miłe. Świsty i wrzaski, zapach smarów, widok kominów, żagli, masztów, drabin, lin, łodzi, szalup, sieci — przejmowały go do szpiku kości, a obecność ogorzałych marynarzy, „wilków morskich“ napełniała głębokiem uszanowaniem. Jeżeli co jeszcze mogło go oderwać od pasyi przebywania w porcie, — to Akwaryum. Całe dopołudnia trawił na obserwacyi życia głębin morza, rycerskich walk lan-