Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

gustów, prac ukwiałów, leniwego snu dyabłów morskich, podstępów „stronek“, lekkomyślnych pląsów ślicznych sepii i tylu innych objawów rzeczywistego bytu, które się zdają być jedynie pięknym snem. Minęły tygodnie, nim mały obserwator nasycił się akwaryum i portem, nim wchłonął w siebie, spamiętał i uporządkował w swej wszystko ogarniającej głowinie tak różnorakie widoki. W tym czasie, w ciągu obiadów w pensyonacie, wieczystą zawarł przyjaźń z profesorem, zdaje się, fizyologii w neapolitańskim uniwersytecie, doktorem Galeottim. Ci dwaj panowie szczególnie się dobrali i porozumiewali, aczkolwiek profesor nie umiał popolsku, a mały polaczek ledwie coś niecoś powłosku. To im jednak nie przeszkadzało w głębokim, wzajemnym afekcie. Po obiedzie, gdy matka profesora uskarżać się zaczynała płaczliwym głosem: — Oh, signori, signori, com’é freddo! com’é freddo! — profesor i siedmioletni cudzoziemiec ujmowali się za ręce, wychodzili na słońce do małego ogródka z południowej strony willi i tam przechadzali się wśród krzewów pomarańczowych, porozumiewając się, gestykulując i „rozmawiając“ z gwałtownością o czemś i w jakimś języku, którego nikt, oprócz nich, nie mógł ani zrozumieć, ani dosłyszeć, gdyż go ci dwaj na swoją tylko potrzebę wynaleźli i zażywali. Gdy wreszcie można już było opuścić Neapol, Adaś nie posiadał się z radości. Pierwszy wbiegł na statek, ledwie rzucono pomost z brzegu na pokład. Ale oto, zanim ktokolwiek mógł na tym pokładzie nogę postawić, wskutek jakiegoś powodu odsunięto pomost. Adaś znalazł się sam jeden na tym statku, tyle upragnionym. Mina mu cokolwiek zrzedła, gdy jeszcze wszyscy swoi byli na brzegu, a on sam jeden na pokładzie. Jak to bywa zazwyczaj z zaspokojeniem najgorętszych pragnień, roskosz oczekiwana w przykrość i strach się obróciła... Ale mały wnet ochłonął i mężnie zniósł doświadczenie, gdy w ciągu kwadransa sam jeden był na tajemniczym okręcie. Za to, gdy parowiec „Principessa Mafalda“, załatwiwszy swe sprawy, wydobył się z portu i wyruszył na mocno tego dnia wzburzoną zatokę Neapolu, mały zażywał istnych rozkoszy. Zaglądał wszędzie, wszystko lustrował, obserwował, badał i, oczywiście, rzucał tysiące pytań. Po paru godzinach awanturniczego wznoszenia się na fale i spadania w ich głębiny, statek dotarł do portu Capri i stanął zdala od brzegu, u południowego wejścia do zatoki neapolitańskiej, kołysząc się, huśtając i przechylając z boku na bok. Należało skakać z drabiny w łódź, miotającą się na wysokości fali, a dobrze trafiać, żeby się na dnie nie znaleźć. Pierwszy to uczynił Adam, jak na dzielnego marynarza przystało, ani dbając o tłomoki i kuferki miotane w łódź ze statku, które trzeba było chwytać w powietrzu. Gdy ojciec skoczył rów-