zaków. Nie wiadomo, czy tutaj zajadą w gości, żeby kogoś w gości poprosić ze sobą, czy ruszą dalej. Dziecko niemieje, blednie i czeka z zapartym oddechem. Tutaj, czy nie? Ale „sotnia“ brnie dalej szerokim gościńcem, do kogoś innego w gościnę.
Panna Faustyna raz wraz daje znać z więzienia, żeby z Nałęczowa wyjeżdżać, uciekać co tchu zagranicę. Daje znać raz, drugi, trzeci, że ją wciąż pytają i cytują szczegóły. Niema dnia, żeby ktoś z Lublina nie przybiegał z ostrzeżeniem. Zdradził jeden z owych rewolucyonistów, którzy się kryli na strychu. Wszystko wydał, opowiedział. Dnie i noce są „czekane“, a wszyscy i wszystko w pogotowiu. Każdy tętent na drodze, każdy po nocy krzyk dźwiga z poduszek wszystkie głowy. Mijają tak tygodnie tej jesieni. Szkoła jest skończona i pełna dzieci, nauki, śpiewów, tańców w ogrodzie. Mur, opasujący szkołę, nakryty dachówką i położony napis nade drzwiami. Wierzby nade drogą szkolną zasadzone i wygracowane ścieżki. Czas jechać... Smutne oczy małego Adasia żegnają się z każdem drzewem i ścieżką, z każdym zielonym wzgórkiem i parowem, które ubarwił więdnący liść dębów, lip i jarzębin. Smutna w opustoszałym dziedzińcu zostaje „Łyska“, odchowane źrebiątko, zrodzone z „Karej“, pracownicy ogrodowej, woziwody „góry Armatniej“. Nieme, żałosne stoją wokół drzewa willi. Liść złoty i rudawy z nich spływa. Małe nóżki brodzą w szelestach złotolistnego kobierca, które zdają się wołać z ziemi: — nie chodź, ach, nie chodź!.. Wszystkiego żal. Żegnajcie, piękne, nałęczowskie pagórki i doliny, szumiące drzewa w parku, ukochane krzewy i ty, niewymowna swobodo dziecięcych dni!...
Po nowych rewizyach i aresztowaniu w Warszawie, po ratuszowem więzieniu i ciężkiej chorobie udało się ojcu Adasia wydostać za granicę. Przebywszy jakiś czas w Krakowie i Zakopanem, dziewięcioletni wychodźca, we wrześniu 1909 roku ruszył do Paryża. Z mieszkania przy uliczce Ernest Cresson pod Nr. 22 począł uczęszczać do Licée Montaigne przy ulicy Auguste Comte Nr. 17, obok Luxemburskiego ogrodu. Po francusku nie umiał mówić, dopiero uczył się forsownie tego języka i nie bardzo był zaawansowany naogół we wszystkich umiejętnościach. To też z wielką w sercu trwogą, blady i przybity na duchu szedł na egzamin do liceum, a po złożeniu tego egzaminu został sam jeden po raz pierwszy wśród dwudziestu czterech obcych chłopców jego wieku w dużej sali klasy, zwanej deuxième année préparatoire, pod okiem nauczyciela, pana Barot. Blady, smutny i dziko