odosobniony stał pod murem, gdy po trzech kwadransach lekcyi chłopcy wybiegli na dziedziniec i z hałaśliwą radością rzucali się do zabawy pod okiem „cenzora“ liceum. Bał się śmieszności, która zagrażała jego wrodzonej dumie, a na co nic przecie nie mógł poradzić. Przewidywał krzywdy i drwiny ze strony kolegów. Łamał się w sobie, żeby jakimś cudem nie dać się pognębić, nie pokpić sprawy, wyjść z honorem z sytuacji tak rozpaczliwej. Miał przed sobą zadanie tak trudne, iż łamał ręce z rozpaczą, wstępując pierwszy raz w progi wielkiego gmachu. Ale nie doznał w tym gmachu błogosławionym ani cienia przykrości. Ani jednego razu ze strony kogokolwiek nie był przedmiotem drwin, czy pośmiewiska. Nikt go nie dotknął, nie uraził. Widząc go samotnego i biednego pod murem, zatrwożonego i w tak wielkiej rozterce, zarówno nauczyciel klasy, jak sam Proviseur liceum, mr. Favre wzięli w opiekę cudzoziemca. Chłopcy zaś z własnej inicyatywy jeden po drugim podbiegali do niego z najłatwiejszem do zrozumienia wezwaniem, w ruchu ucieczki ukazując znaczenie wyrazu:
— Attrape moi! Attrape moi!
Najżyczliwiej i najpierw — Fernand Paillet, serdeczny odtąd przyjaciel, wierny i wytrwały kolega, którego rzewne wspomnienie i miłe imię przetrwało wszystek czas, wielkość oddalenia i morze cierpień. Wielka, odwieczna, głęboka i pierwsza na ziemi cywilizacya narodu odmalowała się w prostem wśród dzieci przyjęciu cudzoziemca. Któraż na świecie gromada odmówiłaby sobie gratki, nie ośmieszyłaby obcego za wymowę, krój ubrania, ruchy, obyczaj? Nie zraniła drwinami przychodnia, nie skrzywdziła za samotność samotnika?
Na dziedzińcu i w salach liceum Montaigne’a ten przybysz już po tygodniu czuł się, jak w domu. Chwytał, połykał i wszystkiemi porami wchłaniał język. We wszystkiem doznał opieki i wskazówki od tych wykształconych i wytwornych ludzi, istotnych pedagogów, nauczycieli reguł myślenia i form obyczajności, oraz przyjaźni od współtowarzyszów.
O Francyo! Matko wolności, kolebko kultury, szkoło rozumu, nauczycielko towarzyskiego współżycia ludzi, — bądź pozdrowiona z głębi duszy, bądź pochwalona, bądź szczęśliwa na wieki za uszanowanie i przygarnięcie cichej, nieśmiałej łagodnej duszy polskiego dziecka!
Z mieszkania na czwartem piętrze przy ulicy Ernest Cresson widać było nowozabudowaną dzielnicę, a nad nią wieżę kościoła Mont Rouge. We mgłach późnej jesieni i dżdżystej zimy paryskiej ta wieża stawała się