podobną do ciemnej między obłokami szczeliny. Mały licealista, podparłszy głowę rękami, pracowicie wyuczał się lekcyi zadanej, powtarzając głośno po sto razy jakąś bajkę Lafontaine’a:
„Le compère Thomas et son ami Lubin
Allerent tous deux ensemble à la ville prochaine...“
Usta wytrwale powtarzały wyrazy utworu, lecz zamglone oczy widziały w tej stronie Mont Rouge obszerny plac, gdzie się odbywa gwarliwa „foire“, jarmark wędrowny. Tłum otacza huśtawki, młyny dyabelskie, karuzele, a nadewszystko strzelnice, w których na odległość dziesięciu metrów do celu, mającego ośm cali obwodu, na piętnaście razy sześć razy trafić mu się udało. Tam gdzieś, za murami i ulicami był Jardin des Plantes, z ulubionym słoniem i mnóstwem zwierząt, ptaków, wężów, gdzie można było spotkać „prawdziwych“ murzynów i najrzeczywistszych arabów. Rano w dnie świąteczne oddawał się kultowi Napoleona, któremu był wierny niezmiennie. W towarzystwie rzeźbiarza Włodzimierza Koniecznego zwiedzał wszelkie instytucye, gdzie można było zobaczyć „coś z Napoleona“: grobowiec i muzeum u Inwalidów, Louvre, muzeum Carnavalet i t. p.
Tam to te dwie przeczyste dusze, głęboko ze sobą zaprzyjaźnione, znakomitego artysty i entuzyastycznego chłopca, jak na skrzydłach się unosiły, marząc o wielkości i o sławie, śniąc swój krótki sen przed samotracką Nike. Zarówno dziesięcioletni Fernand Paillet, jak równy mu co do wieku przychodzień z Polski, — byli zawziętymi militarystami. Rozmowy ich na spacerach, podczas zabaw, a nawet w czasie lekcyi obracały się wciąż około Napoleona, spraw wojskowych współczesnych, rodzajów broni, konnicy, artyleryi, amunicyi, aeroplanów i łodzi podwodnych. Znali się na tem, jak nikt ze starych. Obadwaj z Pailletem nienawidzili niemców i forsownie parli do wojny. Jeżeli ich było obserwować z daleka, gdy wracali z liceum do domu, zawzięcie gestykulując i dysputując, to można było być pewnym, że na ulicy Denfert-Rochereau staną na pół godziny przed pewnym sklepem z bronią i że tam dopiero zacznie się dyskusya seryo, poparta najwymowniejszą gestykulacyą. Gdy na skutek otrzymania za dobre sprawowanie się i postęp w nauce, zielonej lub białej kartki — Témoignage de satisfaction de premier ordre — mieli wolne popołudnie, udawali się na wrotki. Wylane asfaltem ulice Auguste Comte i przyległe aż do pomnika Neya brzmiały wówczas od wesołego gwaru szkolarzy. Popołudnia niedzielne mały polak spędzał zazwyczaj w domu przezacnych doktorowstwa Zielińskich na Place de la Nation. Tam w jego młodociane uszy wpadały najnowsze, najbardziej sprawiedliwe ideje, których ziszczeniu ci wytrwali