lem wyprawy. W łodzi było siedm osób wraz z „załogą“. Skoro wychylono się za ostatni cypel lądu, zadął od zachodu podmuch gwałtowny.
Fale były bardzo wysokie, pokryte grzywami żółtawemi. Wnet „Dzinia“ przechyliła się na bok i poszła za wiatrem, chyżo, jak strzała. Zielone bryły fal szły wysoko ponad jej prawym banc de rameurs, a żagle muskały spienione czuby, leżąc niemal na powierzchni odmętu. Marynarze na bosaka biegali wokół łodzi po szerokiej burtnicy, z cudną sprawnością i niezrównaną wiedzą manewrując żaglami, przerzucając z rąk do rąk liny, żeby łódź sprostować i nie dać jej wiatrom wywrócić. Ich bretońskie okrzyki, dzikie, srogie, wiatrom morskim podobne rozkazy, bo wśród wichru i burzy wyhodowane, przerzynały powietrze. Jean Marie stał się istotnym kapitanem, a jego skinieniom byli teraz wszyscy podlegli i zupełnie posłuszni.
„Mousse“ znalazł się w swoim żywiole: ukazywał się na ławach burtów, znikał w kajucie... Cóżby był dał za to, żeby mu było pozwolić zdjąć buty i ganiać wokół łodzi, imać w powietrzu liny, ciskać je z rąk do rąk i wykręcać huczące żagle! Wzrok jego był rozogniony, szczęśliwy i tak mężny nieświadomie, jak pewno u żadnej z osób na łodzi, którym mróz chodził po kościach na widok rozwierającej się zieleni odmętu i poziomego schylenia żagli. Gdy „Dzinia“ przybiła do kamiennych osypisk w małej zatoczce pierwszej ze „Siedmiu wysp“, wszyscy doznali ulgi, wydostając się na brzeg. Na szczycie wyspy wznosi się latarnia morska i stoi domek strażnika. Z drugiej strony wyniosłego cypla pustej wyspy sterczą gruzy fortu, zbudowanego ongi za czasów Vaubana, strażnicy do pilnowania i pościgu piratów. Gruzy te zespoliły się ze skałą i stały jej częścią nierozdzielną. Wyrwami okien patrzą złowieszczo w bezbrzeżne wody i w śmiercionośne burze zachodu. Wicher w nie siecze, a krzaki tamaryszku bujają na szczycie ruiny, jak pióropusz na rdzach chełmu. Niema na tej wyspie ani jednego drzewa. Krzaki żarnowca porastają w miejscach, osypiskami zasłoniętych od wiatru. Spod każdego niemal krzaka wyskakiwał strwożony królik, jedyny, poza dwunogim strażnikiem, mieszkaniec pustkowia.
Powrót do Plumanach był jeszcze bardziej urozmaicony, niż droga na wyspę. Wiatr się wzmógł. Noc nadchodziła. Fale były daleko większe i łódź w nich nosiło z pieca na łeb. Gdy „Dzinia“ dotarła wreszcie do ostoi Plumanach, miało się pojęcie o pobycie na morzu. Można było podziwiać manewry marynarzy, którzy umieją nastawieniem żagli zmusić łódź do pędzenia prosto na wiatr, albo wchodzić z nim niejako w kompromis, mknąc w zakosy z dziwną szybkością.
Gdy przybył z kraju w gościnę do państwa Pstrokońskich znakomity
Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.