Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

dziwy port francuski, wielką plażą, obmurowane doki, angielskich „wilków morskich“, wałęsających się w ciasnych uliczkach, a nadewszystko katedrę, którą już znał oddawna z „Roku 93“ Wiktora Hugo, a teraz mógł ją zobaczyć na własne oczy. Podziwiał na targu wielkie, niewidziane ostrygi, które zaciekli smakosze zajadali tamże, na miejscu, zwiedził Grand-Bey, wysepkę, na której znajduje się grobowiec Chateaubriand’a, a nadewszystko czynił obserwacye nad metodami wprowadzania statków do basenów i wypuszczania ich na morze. Było to normalniejsze i spokojniejsze, niż z owym wielkim żaglowcem, naładowanym węglem, który burza przez kilkanaście dni nosiła w morzu, aż go rzuciła na brzeg w Tréguier, pod bokiem świętego Yve’a. Wspominał tamtych czarnych, zmordowanych marynarzy, gdy opowiadali swe przygody w łamanym angielsko-celtyckim języku.
Pod wieczór jednego z następnych dni wyjechał z Saint-Malo do Southampton. Pierwszy raz w życiu miał być na morzu czternaście godzin. To też nie chciał zasypiać w swej kajucie, żeby, — broń Boże! — czegoś ważnego nie prześlepić. W łagodnej mgle nocnej, a przy cudnem świetle księżyca, przez okrągłe okno kajuty, widział zarysy wyspy Jersey, około której statek szedł w swoją drogę. Mógł się napatrzeć morza w nocy, nasycić oczy widokiem fal, oświetlonych przez księżyc, pojąć w dziecięcą swą duszę nieśmiertelnie piękny urok samotni morskiej, pustki w obszarze wód i jej cudnego obcowania ze światłem księżyca. Gdy rano wyszedł na pokład, zobaczył w morskiem lazurze niewiarogodny cud świata, śnieżnobiałą skałę, wystającą z odmętu: czarodziejską wyspę Wight. Wkrótce potem, wyminąwszy to śliczne zjawisko, wpłynął do zatoki i do samego portu Southampton, w środowisko, rozbrzmiewające na przestrzeń daleką od straszliwego łoskotu pracy, huku młotów, ruchu, gwałtu, pośpiechu, swistu i wrzawy. Zobaczył olbrzymie cielska pancerników, śniące leniwie w dokach, jak słonie na łące, — i pierwsze w życiu miasto angielskie. Przesiadłszy ze statku wprost do wygodnego wagonu kolejowego, pomknął do Londynu. Nie zatrzymując się ani razu, pociąg z Soushampton był we dwie godziny na stacyi Waterloo.
Pierwszy, szczęśliwie przeprowadzony dyalog z fiakrem, i oto Adaś jechał przez Londyn, widział zdala Westminster i pałac Buckingham, oraz czerwonego gwardzistę, w olbrzymiej, futrzanej czapie, maszerującego, jak lalka na sprężynach, przed drzwiami króla Anglii. Przebywszy ogromną przestrzeń parków, znalazł się na placu Sheperds Bush Green, na trzeciem piętrze boarding-house’u i mógł się położyć do wygodnego łóżka. Wkrótce nachyliła się nad nim najmilsza, najweselsza, wiecznym ozłocona uśmie-