Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

kamienie, czyli dolmeny, świątynię centralną pod Carnac i aleje kamienne, idące stamtąd w głąb lądu, długie drogi, wyznaczające pielgrzymie szlaki dawnych celtów, na tysiąc lat przed erą chrześciańską. Odbył wycieczkę końmi do Locmariaquer, stolicy dawnych Wenetów, ażeby zobaczyć wielki dolmen z wyobrażeniem słońca, wołu, ciągnącego pług i oracza za pługiem. W Saint-Anne-d’Auray, świętem miejscu dzisiejszych bretonów, widział tajemniczy czarny posążek, czczony przez całą Armorykę, krainę morza. W Carnac miał codziennie coś innego do zbadania. Dziś tedy prastarą świątyńkę Saint-Michel z czterykroć starszym pod nią tumulus’em celtyckich bohaterów, — nazajutrz muzeum starożytności bretońskich, kiedyindziej miejsce pojmania Duguesclin’a, albo pole bitwy generała Hoch’a, z arystokratami, łąkę tracenia kwiatu arystokracyi francuskiej przez republikanów, grób ich pospólny... Nadewszystko jednak pamiętną się dlań stała wyprawa na wyspę Belle-Isle-en-mer. Przybywszy statkiem do jej wschodniego portu i zwiedziwszy stare fortyfikacye, pojechał końmi wpoprzek wyspy do willi Sary Bernard, willi przerobionej z dawnego obronnego bastyonu, — a następnie do wielkiej groty, położonej na zachodnim brzegu wyspy. Widział tu z urwistego przylądka po raz pierwszy bezbrzeżny Atlantyk, zanurzył swe jasne oczy w błękit, jak go Juljusz Słowacki nazywa, w wieczność pociągający „błękit Kolumba“. A gdy śliskiemi i stromemi ścieżkami zstąpił ze skał, zobaczył jeden z najwspanialszych cudów świata, grotę...
Wąskiemi przesmykami, na których w czasie przypływu fale się przelewają, błądzą cielska meduz i śliskie brzuchy ryb, zeszedł do wnętrza ciemnej, zielonej pieczary, zajrzał w olbrzymią wielopiętrową jaskinię, idącą głęboko w kamienne trzewia lądu, — wsłuchał się w infernalną symfonię oceanu, uderzającego w wydrążone mury, ślepe i niedosięgłe pustki tej groty. Jęk i płacz, wzdychanie i sztraszne, nigdy już niepocieszone zawodzenie ojca nad świeżym grobem ukochanego, jedynego syna, — krzyk matki, oszalałej z boleści, ryk przemocy nad bezsilnością, hejnał radosny ślepej i dzikiej przyrody, która miliony żywotów wytraca, aby milion nowych, potomnych, na śmierć niedługą skazanych, powołać z uśmiechem i siłą — i sam głuchy łoskot topora śmierci, — słychać było, gdy się przypływający ze swoich otchłani ocean ciskał wszechwładnie między pustki, schody i harfiane głębie groty...
Mały synek, uczepiony do strwożonej ręki ojcowskiej coś mówił wtedy, stojąc na wysokim, granitowym, śliskim chodniku, — coś mówił, czego nie można było wśród huku wód dosłyszeć i zrozumieć...