do brzegu, przybrały rozmiary potworne. Były to istne skały zielone, półkolisto zatoczone, świszczące na swych szczytach wściekłemi pianami. Łódź stawała niemal pionowo, zlatując to dziobem swym, to sterem w rozpadliny wodne. Przypływ, a zwłaszcza wicher niósł ją bez wiosłowania. Cała teraz sprawa spoczywała w ręku młodego sternika. Czynił rzecz swoją mężnie, przytomnie i sprawnie. Łódź dostała się szczczęśliwie do zatoki Saint-Palais. Widać już było w głębi plażę i ludzi na niej zgromadzonych, ale wobec rzutów ogromnych bałwanów trudno było myśleć o wylądowaniu na piasku niskiego wybrzeża. To też „kapitan“, dr. Jarkowski, postanowił przybić do skalistego brzegu i tam wejść łodzią do jednej z małych ostoi wodnych. Dał tedy rozkaz sternikowi, żeby zwrócił łódź na lewo. Był to w gruncie rzeczy plan fatalny, gdyż łódka, zamiast przecinania fal sobą, stanęła bokiem do olbrzymich bałwanów. W jednej chwili cała „załoga“ łodzi ujrzała nad sobą jakgdyby sklepienie zielone, zawinięte do wewnątrz i ziejące rozszalałą pianą. Wielki bałwan runął na łódź, wywrócił ją, a zawartość wysypał na dno morza. Gdyby nie maszt łodzi, który się oparł o dno już w tem miejscu dostępne, kadłub byłby się wywrócił do góry dnem i nakrył sobą pasażerów. Na szczęscie, już gruntu można było dosięgnąć nogami. Adaś i jego ojciec spotkali się w głębi na mocy dziwnego pchnięcia instynktu i pochwycili rękami. Nowa olbrzymia fala przypływu pchnęła ich dalej i wyrzuciła na miejsce płytsze, gdzie już mogli stanąć po pas w wodzie. Wylazłszy na brzeg, ujrzeli towarzyszów niedoli, którzy, jak meduzy, nurzali się w bujnych falach, a następnie wstępowali na wybrzeże w postaci zaiste godnej pożałowania. Rybacy zajęli się wyciąganiem łodzi, a publiczność, zgromadzona na plaży, obserwowaniem obcisłych kostyumów i ślicznie wyglądających figur topielców.
Te i tym podobne urozmaicenia pobytu na piasku nadmorskim trzeba było przerwać w samym środku lata i wśród niesłychanych upałów gnać kolejami do Szwajcaryi, gdy ojciec Adasia powołany został gwałtownemi i natarczywemi telegramami T. T. Jeża, Kopery i Maryana Jasieńczyka, jako świadek w tak zwanym „procesie rapperswilskim“. Dobry Adaś towarzyszył ojcu. Droga wypadła na Paryż, Bazyleę, Zurich. Ohydna niesprawiedliwość, wyrządzona wówczas ojcu, który bronił muzeum polskiego od zalewu falsyfikatów i najrozmaitszych paskudztw, a w sposób bezecny został przez „sąd“ skrzywdzony, głęboko dotknęła szlachetnego chłopczyka. Pierwszy to raz w swem życiu na własne oczy zobaczył i na własne uszy usłyszał, jakie to mogą być sądy i wyroki rodaków i co może z człowiekiem zrobić zorganizowana i wyćwiczona banda. Z uśmiechem pogardy,
Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.