pisał z Krakowa: „Mimo krakowskiego błota, dobrze się czuję... Zwiedzam muzea, wystawy, kościoły, chodzę czasem do teatru. Po Zakopanem Kraków wydaje mi się wielkiem, wielkiem miastem...“
Wiele w tem „wielkiem mieście“ pokazał mu p. Witold Płoski, podówczas student uniwersytetu.
Po powrocie z Krakowa, w ciągu stycznia Adaś pilnie chodził do gimnazyum, pragnąc je jaknajprędzej ukończyć i dostać się do uniwersytetu. Dawał więc korepetycye i czytał, czytał bez końca. Jeździł na bobsleghu i na nartach w towarzystwie miłego dlań kolegi, p. Jana Axentowicza, który z wojska przyjechał na urlop i korzystał z czasu, żeby dopędzić kurs gimnazyalny i zdać do klasy ósmej. Ale po każdym teraz powrocie z nart Adaś był blady. Twarz miał dziwnie zmęczoną. Bicie serca było wciąż przyspieszone. Nie zwracał na to uwagi i nie chciał słuchać przestróg lekarza. Gdy szedł pod górę, nawet ulicą Jagielońską, męczył się, choć nie chciał przyznać się do tego i bagatelizował wszelkie obawy. Pewnego razu, idąc z ojcem podczas zawiei śnieżnej na swą popołudniową korepetycyę, której nie chciał zaniechać, przyznał, że teraz bardziej czuje się słabym, niż dawniej. Uproszony, zaprzestał dawania lekcyi i został w domu przez kilka dni, pomimo iż nie miał podniesienia ciepłoty. Gimnazyum było źle opalane, uczniowie siedzieli w paltotach, profesorowie w futrach. Nogi przemoczone w śniegu marzły w czasie wielogodzinnego ślęczenia nad Eneidą. Pewnego razu, gdy znowu zaczął uczęszczać do szkoły, kolega D. wziął książkę „Geografia Polski przez Stanisława Pawłowskiego“ i obok winiety tytułowej począł rysować ołówkiem jakieś kulfony. Adaś prosił go, żeby tego nie robił, gdyż tę książkę ma od ojca i nie chciałby mieć jej pomazaną. Kolega D. zadrwił dowcipnie z tego pietyzmu dla książki i rysował w dalszym ciągu. Gdy na powtórne uwagi jeszcze ostrzejszym odpowiedział dowcipem, Adaś wydarł mu książkę i potrącił grubijanina. Wywiązała się bójka. Tamten, chłop silny i zupełnie prawie dorosły, chwycił słabego wówczas Adasia, powalił na ziemię i zdusił za gardło tak dobrze, że na pół zemdlałego i bardzo bladego podnieśli koledzy Stanisław Żychoń i Ryszard Hoffman. Ci też dwaj przyjaciele odprowadzili go do domu.
Na początku lutego zachorował niby to na influencę. Gorączka, wielkie poty po aspirynie, a gdy nadeszło niby polepszenie, jakaś wielka niemoc. Wychudnięcie raptowne, brak apetytu — i smutek.