O, smutku, smutku tego czystego anioła, jakże cię wysłowi nędzne moje pióro! Jasne oczy zapatrzone w ziemię, przedziwny półuśmiech na ustach i nieustające, głębokie o czemś zamyślenie. Nieskończone godziny werandowania w brzydkie dni marca na leżalni ongi szkolnej, otoczonej, jakby na kpiny, kominami w tem najokrutniejszem z mieszkań ludzkich, w tej istnej „Nieczui“. Czytać tylko, wciąż czytać, a raczej słuchać czytania! Czasem niezrównane, sarkatyczne określenie utworu, który mu przeczytano. Najnowsza powieść sławnego autora, której wysłuchał, budzi refleksyę ośmnastoletniego krytyka, której mógłby mu pozazdrościć „przenikliwy“ esteta: — „Ten sam to wciąż, piąty czy szósty zrzędu, tramwaj socyalistyczny, jadący do wiadomej z góry remizy, tylko obecnie jest to tramwaj z kości słoniowej!„...
Tom nowopoznanych wierszy młodego poety wywołuje słuszną i niezrównanie charakteryzującą uwagę: — „Tak, to są ładne wiersze, tylko wciąż mam obawę, że to nie poeta pisze, co chce, ani nie jest to wynik uczuć podświadomych, — że nie on panuje nad wierszem, lecz przeciwnie, że rymy wodzą za nos poetę, dokąd tylko chcą...“
Nie bawi go już tak miły dawniej Dickens, Prus, Dumas stary, humoryści i satyrycy. Czasami tylko przegląda jeszcze swego „Napoleona“, patrząc na ulubione twarze... Czasami jeszcze omdlała ręka sięga po „ulubionego autora“ i po setny raz biedne, smutne oczy spoczywają na poszarpanych kartkach. Usta ozłaca uśmiech łagodny. W marcu probował nieraz wstać, ubierał się pilnie w swą zieloną kurtkę, przerobioną tak pracowicie w Podhalańskich Warsztatach Pracy z paryskiej derki, sporządzonej ongi przez Mr. Felixa. Probował malować, rysować, wyciągać tak starannie dawniej wykonywane rysunki techniczne. Ale niezmierne znużenie wytrącało z ręki pióro, pędzel, ołówek. Usiłował pisać pamiętnik, ale tylko jedno zdanie zapisane zostało w tej książeczce:
„Dziś jest siedmdziesiąty dzień mojej choroby. Śniegi wciąż leżą i ja na werandzie. Och, cóż za smutek!“
Jakiż głos smutniejszy był na ziemi od tej skargi młodzieńca, który czuje, że w nim coś z dnia na dzień gaśnie, z godziny na godziny czegoś ubywa, z minuty na minutę coś ucieka!
Nie pomagało najforsowniejsze, co godzina, karmienie, werandowanie, zastrzykiwanie arszeniku, które tak doskonale i tak starannie wykonywała pani Aleksiejewska, zażywanie strychniny, ekstrakty mięsne i wszelkie możliwe matczyne zabiegi.