Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

na Sienkiewiczówna i p. Mortkowicz zajęli pośpiesznie miejsca w przedziale klasy pierwszej, szczęśliwym zbiegiem okoliczności opróżnionym przez rodzinę, która w Krakowie wysiadła. Adaś mógł się dostać bez popychania do przedziału i usiąść wygodnie, skoro tamte panie wysiadły. Uśmiechnął się, gdy już jechał do owej groźnej Trzebini. Tam, na ciasnej i zapchanej stacyjce, musiał czekać blisko trzy godziny na pociąg sypialny. Chodził po peronie, dźwigając z całej siły swe bezwładne nogi. Nareszcie pociąg sypialny ustawiono i mógł się położyć na posłaniu. Była godzina 10 wieczorem. Niestety! W Granicy trzeba było wysiadać i w skok pędzić do austryackiej rewizyi, żeby znowu nie zostać na tej stacyi, skoro na wszystkie tamtejsze, prawdziwie obłąkańcze figle austryackie było 40 minut czasu, a żydów jechały w pociągu istne tysiące. Te blagi potworne, polegające jedynie na dręczeniu nieszczęsnych ludzi, skończyły się o pierwszej w nocy. Adaś nie wysiadł i, zarówno rewizya paszportów, jak rzeczy, kufrów, koszów, odbyła się bez jego obecności i udziału. Gdy pociąg ruszył, gwarzył z ojcem wesoło, ciesząc się, że już jest na prawdziwych dólskich ziemiach. Dopytywał się, kiedy będą Kielce... Niegdyś, za szczęśliwszych dni, wybierał się zwiedzić rodzinne strony i szkolne miasto ojcowskie, obejrzeć pewien kamień na dziedzińcu gimnazyum, wspomniany w pewnym utworze... O szarym świcie, zbudziwszy się ze snu, zobaczył przez szyby okienne wagonu dalekie wieże i mgliste kształty miasta. Mówiliśmy sobie zcicha, że gdy już będzie zdrów, po Nałęczowie, w powrotnej drodze pójdziemy do owego kamienia i wszędzie, wszędzie...
Usnął znowu i nie ocknął się, aż za Dęblinem, gdy do wagonu wszedł on, najdroższy, oczekiwany z całej duszy szwagier Adasiów, — Jan Witkiewicz. Po tylu latach, po strasznej niewoli, więzieniach, kajdanach, wędrówkach z kryminału do kryminału, po trudach w Mińsku, objął potężnemi ramionami, jak anioł skrzydłami, biednego przychodnia. Pociąg nie stawał w Nałęczowie. Trzeba było jechać aż do Lublina, a stamtąd dopiero do Nałęczowa końmi, które już czekały. Na dworcu w Lublinie awantury paszportowe i rozmaite austryackie ceregiele. Lecz skończyło się wreszcie to wszystko i chory wsiadł nareszcie do powozu. Za miastem zobaczył wielkie pszeniczne łany, żytnie niwy, usłyszał śpiew skowronków. Tomaszowickie aleje, gliniaste wąwoziki, okrągłe pagórki, wstęga dalekiej, polnej drogi i chłopskie niwki, kłaniające się żytniemi kłosami. W dali, w dali — naprost alei, idącej jak strzała w kierunku Nałęczowa, wrzynała się w błękit niebieski iglica nałęczowskiego kościoła...
Na spotkanie chorego wybiegła z domu przyrodnia siostra, Henryka