Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

Witkiewiczowa, jej śliczni dwaj synkowie Janek i Rafałek, witający „wujagę“, i p. Elżbieta Daniłowska, towarzyszka niegdyś zabaw dziecięcych na tej dziedzinie. Adaś nie mógł wysiąść na willi, chciał odrazu do swej chaty. Konie z powozem musiały się wedrzeć na „Górę Armatnią“, żeby go podwieźć do bramki przed chatą. Gdy powóz stanął, wysiadł oto młody pan tego zakątka ziemi i przekroczył próg fórtki. Oczy i usta jego zaśmiały się radośnie na widok drzew i kwiatów. Był nareszcie u siebie. Zaszumiała na pewitanie wielka sokora. Wszystkie jej liście załopotały, zaniosły się szczerym płaczem, gdy przestępował próg swej chaty. Daleki przed jego oczyma rozpostarł się widok. Szczęście dzieciństwa, jednoznaczne z tym widokiem, wcieliło się znowu w oczy i spłynęło do serca tak bardzo chorego.

Spokój pól przedwieczora, gdy zachodnie, poziome promienie ciepłego słońca pogłaskują niwki jasnego owsa, płowiejącego żyta i pozłocisto zielonej pszenicy. Żywo zaznaczają się obredlone kartofle, ostro rzepak jaśnieje. W nieruchomych konarach dalekich drzew migocą wieczną ruchliwością żywosrebrne liście sokory. Ptaszek cicho pośpiewuje w rubinowych czereśniach, które grubemi pniami zastawiły wąską uliczkę. Ptaszek cicho pośpiewuje, jakby z upojeniem wciągał dzwonnemi łykami błękitnawą mgiełkę odwieczerza. Ścieżka wydeptana obok domu, na której błędne nogi wygniotły równo ziemię. Ślepy i w swej głupocie nagi ból popycha do szarpania nastroszonych kłaków, do chwytania za żebra gwałtownie robiące i do tarcia suchej skóry. Bojaźń strzęsła wnętrzności, a wzdrygnieniem przejmuje ramiona. Tępe uderzenia boleści w tęsamą wciąż przeszkodę. Dalekie pieśni rolników rozlegają się w uroczych polach. Wieczór cichy spływa. Obojętny, piękny świat. Rzewnie uciszoną przed snem nocnym staje się przyroda. Zabija z łagodnym uśmiechem, wysysa ostatek siły z dobrotliwością, patrząc kędyś daleko przed siebie. Miażdżąca wszystko gruźlica, niepostrzeżone, galopujące suchoty mieszczą się bardzo dobrze wśród zdrowych pól, tchnących aromatami lip ledwie rozkwitłych. Po to się wychowa czysty, bezgrzeszny, niewinny kwiat, najsubtelniejsza, najcichsza z ludzkich dusz, żeby ją przeszyły sępie szpony ze spokojnym podstępem, żeby ją wyssały ssawki niewidzialne i zżarła paszcza podła. Podła!