Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

cierpiał! Zwisają czarne czereśnie i rubinowe maliny, a jego bolesne oczy nie chcą ich widzieć, gdy w cieniu zachodniej ściany leży na dworze.
— Patrz, syneczku, maliny.
— Tak...
— O czem myślisz, syneczku?
— Przypominam sobie...
— A co?
— Jakeśmy to tutaj, dawno temu, po podmurowaniach tego domu biegali z Elżunią Daniłowską...

Przybiega dzień dnia zacny doktór Szokalski, przybiega zdyszany od swych prac i patrzy na dokonywujące się dzieło. Gorączka. Cóż możesz poradzić, zacny medyku, z całą twą wiedzą? Cóż uczynisz, żeby odeprzeć wroga tak straszliwego? Już tylko kefir i kefir — w dzień i w nocy. Pić a pić! Wszędzie źle. Brak tchu. Wszędzie mało powietrza i w tej wysokiej chacie i pod wysokiem, bezchmurnem niebem. Serce bije, leci... Nogi na wsze strony miota rozstrój. Nieustanna prośba, żeby pocierać mocno te biedne stopy. I czytać! Wciąż czytać! Jeszcze obudził ciekawość pewien niedrukowany, zapomniany dramat ojca, rękopis, wyciągnięty ze szpargałów szafy... Straszliwe noce! Poranki w błękitnej mgłe, gdy wielkie i wspaniałe słońce wstaje nad dojrzałemi zbożami. Oganianie od much mokrą gałęzią akacyi i to w półmroku spojrzenie anielskie, powietrzny, dziecinny, jak niegdyś, pocałunek, gdy się pyta o sen tej nocy...
Sen tej nocy!

Pachną krzywe, stare lipy w nałęczowskim lesie. Muzyka pszczół, jak dzwonna kopuła nakrywa głębokie, wyschnięte parowy gliny. Za lasem młode żyto nieruchomą niwką szarzeje. Cisza i spokój w dalekich polach. Suchy wiatr westchnie czasem w dojrzałych zbożach. W kieszeni flaszeczka morfiny dla Adasia, w ręku bławatki dla niego. O, Boże straszliwy!

Przybycie pielęgniarki z Warszawy i jej troskliwa, fachowa praca przy przenoszeniu z łóżka na łóżko, z leżaka na fotel, na dwór i do izby.