Okropne dni. Trwoga. Ponad wszelkie fachowe opieki najtkliwsza i najdoskonalsza opieka Jana Witkiewicza. Jego spokój, jego miłość i jego męstwo.
Wiatr i deszcz, przelatujący płanetami. Czuwanie przy Adasiu doktora Janiny Miklaszewskiej i Jana Witkiewicza. Wizyty Doktora Szokalskiego. Kaszel przerażający, po którym strzępy tkanki płucnej wydobywają się z ust. Osłabienie i niechęć do wszystkiego. Jeszcze czytać, czytać! Straszna jakaś starość we wzroku i w wyrazie oblicza ośmnastoletniego chłopczyny. Noc, razem we dwu w tej izbie, gdzieśmy niegdyś razem dwaj sypiali. Wicher.
Dnia 30 lipca o wpół do trzeciej nad ranem Jan Witkiewicz zastukał. Drżący stał u drzwi. W alejce ogrodu jakieś cienie. To Bolesław Miklaszewski i jego córki. W izbie ciemno. Poomacku dotknąłem czoła Adasia. Było zimne. We śnie, zaiste, zasnął w Bogu.
Dłoń, którą niósł do głowy, czy do ust, zastygła skrzywiona w próżni. Oczy otwarte, usta maleńkie otwarte. Oczy mojego Adasia patrzą jeszcze, ale już nie widzą. Powieki przestały być wypukłemi łukami i każda z nich stała się wytężoną cięciwą. Nos się zaostrzył. Pani Janina Miklaszewska przyłożyła ucho do piersi. Długo słuchała. Nie biło już serce mego jedynego syneczka.
Tameśmy go z Janem Witkiewiczem ubrali w bieliznę i to ubranie, które tak lubił, za które tak dziękował, — w buty czarne, jednakie dla obudwu, nabyte w Spółce Zakopiańskiej. Ręce białe spoczęły splecione. Głowa na poduszce pod tą belką straszliwą.
Poszliśmy obadwaj z Janem Witkiewiczem do Furtaka, obstalować trumnę. Miała być zrobiona z grubych, wyschniętych, dębowych desek pana Kohlsdorfa. Ktoś miał na niej wyrzeźbić krzyż i wieniec cierniowy.