jaki lub szmat niebieski, czerwony, biały i t. p., powtarzając zawsze nazwy odpowiedne (a wiadomo, jak sanskryt jest bogaty w orzeczenia jednego i tegosamego pojęcia). Oczywiście takie ćwiczenia kontynuowane przez czas dłuższy, prowadzą do zupełnego ogłupienia i do magnetycznych halucynacyj, podobnych do tych, które na hańbę naszej cywilizacyi pokutują ciągle w Europie.
A nie są to żadne dodatkowe praktyki, które w ciągu wieków przymięszały się do pierwotnej wiary, lecz stanowią samą rdzeń i esencyę budyzmu, nietylko bowiem według powszechnej tradycyj są nawet starsze od samego Budy, lecz były przez niego wykonywane z największą ścisłością[1]. Jakże zresztą lekceważyć praktyki, które dają mistykowi moc cudotwórczą nad żywiołami i zjawiskami przyrody, pozwalają mu dowolnie sprowadzać deszcz i pogodę, noc i trzęsienia ziemi, a jeżeli północni budyści w Chinach, Japonii i Tybecie ich nie znają, to mają niemniej potężne magiczne zaklęcia (dhârani), także przez Budę objawione ludzkości. Sam Buda był według powszechnej tradycji tak północnych jak południowych wyznawców jego wiary najpotężniejszym z czarnoksiężników[2], a jego formułki i zaklęcia magiczne zebrane w osobnej księdze (Dhârani-Pitaka), niewątpliwie są tak stare, jak Budyzm[3]. Pomijam treść innych medytacyj, nieraz bardzo wstrętnych dla człowieka cywilizowanego, pomijam umiejętne regulowanie oddechu (prânâjâma), towarzyszące każdej medytacyi, a dochodzące do najśmieszniejszych i najszkodliwszych dla zdrowia i dla umysłu aberacyi[4], pomijam prawdziwie talmudyczną kasuistykę, trzymającą w bezmyślnych kleszczach swoich biednego poganina od kolebki aż do grobu, a tamującą każdy ruch swobodniejszy, każdą inicyatywę w życiu, czy domowem, czy publicznem[5] pomijam cyniczną pogardę, z którą i założyciel sekty i najwięksi jej „święci“ traktowali kobietę, nie zgoła nie zro-