W stolicy, nie wiem już której,
Spadł deszcz tak dziwnej natury,
Że na kogo tylko prysły
Wody krople, stracił zmysły.
Każdy — powiadam — zwaryował,
Prócz jednego, co się chował
Wtedy w domu i w złowrogą
Ową burzę drzemał błogo;
A gdy przespał nawałnicę
I gdy wyszedł na ulicę,
Stanął w zdziwieniu niemałem,
Widząc dziwnym zdjętych szałem:
Ten w przebraniu szedł, ten nago,
Ten do nieba pluł z powagą,
Ten kamieńmi tłukł o ścianę,
Ten na sobie darł sukmanę.
Ten sąsiada bił z zacięciem,
Ten uroił, że jest księciem,
I trzymał się dumnie w boki;
Ten wyprawiał dziwne skoki,
Ten klął, ten do bicia rwał się,
Jeden płakał, drugi śmiał się;
Jeden pleść bez związku zacznie,
Drugi krzywi twarz dziwacznie.
On, widząc rzecz tak ciekawą,
Ogląda się w lewo, w prawo,
Rozumnego gdzieś ażali
Niema?... Wszyscy zwaryowali.
Dziwi się im niewymownie,
Ale oni jemu równie:
Widząc go, że w szał nie wpadał,
Myśleli, że zmysły stradał.
Ten go zrani w twarz, ten w szyję;
Padł na ziemię, tłum go bije,
Ten podepce, ten go kopnie;
Chciałby uciec, zbit okropnie.
Ten go szarpie, ten przysiada.
Pognębiony, wstaje, pada.
Pada, wstaje, krew zeń ciecze,
Ledwo do dom się zawlecze
Obłocony, napół żywy,
Że im uszedł z rąk — szczęśliwy.
Ta przypowieść jest o świecie
I o was, co w nim żyjecie.
O! złe i dobre, które w sercu noszę!
Którego pragnę, a zyskać się boję,
Życiem twem bole, a śmiercią rozkosze,
Gdyś ty nie miłość, jakież imię twoje?
Jeśliś ty dobre, czemu tyle znoszę,
Gdyś złe, za co cię lubi serce moje?
Rozkoszne bole, bolesne rozkosze!
Gdyś ty nie miłość, jakież imię twoje?
Czemu bez winy jestem niespokojny?
Nie mam pokoju, nie prowadząc wojny?
Chcę serca innych, nienawidząc swoje?
Bezsilny, świat chcę jąć rękami memi,
Wzbijam się w niebo, a martwy na ziemi,
Gdyś ty nie miłość, jakież imię twoje?