Madhawa. Tak jest, przyznaję, i opowiem wszystko:
Awalokita[1] wiodła mię do gaju,
Gdzie Kamadewy świątynia się wznosi.
Strudzony ległem u srebrnego źródła,
Pod drzewem, co w niem poiło korzenie.
Wysoko jego wznosi się korona,
Gwarzą tam pszczoły z kwiatem, by zeń słodkie
Wywabić wonie ku sobie. Ich brzękiem
Ukołysany, ległem w chłodnym cieniu
I kwiat zbierałem, co padł na murawę,
I wiłem z niego wieniec różnowzory.
Wtem patrzę — cudna stanęła dziewica.
Wspaniała wzrostem, a jednak powiewna,
Podobna była do chorągwi, którą
Miłość nad światem, u jej stóp klęczącym,
Zwycięsko wznosi. Jej orszak wskazywał
Ród znakomity. Strój miała ozdobny.
Był to piękności ołtarz: jego twórcą
Był wszechpotężny sam, był bóg miłości.
Od towarzyszek wezwana ku drzewu
Memu, z którego wonny kwiat się zwieszał,
Zbliża się ku mnie — ach, odrazum poznał
Na twarzy ślady tajemnego ognia,
Który w jej piersi, cudownem naczyniu,
Gorzał dla kogoś, dla najszczęśliwszego.
Smukła, jak krzew lotusu, czoło miała
Bielsze, niż kość słoniowa, bielsze nawet,
Niżeli srebrne promienie księżyca.
Dziecinność była i otwartość razem
W każdym jej kroku, w każdem jej spojrzeniu.
Zaledwiem ujrzał ją — już zachwyt płonął
W mem sercu; całą mą istność uczułem
Tak pociągniętą ku niej, jak pociąga
Magnes żelazo, i raz pociągnięte
Serce już przy niej na wieki zostało.
Niech co chce będzie, niech mię rozpacz czeka!
Cóż czynić z losem, który złe i dobre
Wymierza ludziom naoślep, bez wagi!...
- ↑ Jedna z kobiet dramatu.