Czyta i czyta — zdala, zboku, zblizka.
Chce wątpić — nędzni gorszą go szyderce.
Chce wierzyć złemu — strach go pośmiewiska.
Gra i przegrywa w sprzecznych żądz szermierce.
I ileż razy w piersi swej zaciska
Wyziębłą dłonią rozgorzałe serce!
Wzrok wreszcie błędny utkwił w skał granity
I już się zdawał sam jak w granit wryty.
Omało tego nie przypłacił zdrowiem,
Cierpiąc, jak cierpi mało kto z nędzarzy!
Wierzcie mi, gdy wam z doświadczenia powiem,
Że się podobny ból niełatwo zdarzy!
Bezwładną głowę zwiesił w dół, albowiem
Wszelka mu buta pierzchła z bladej twarzy.
Szczęśliwy! komu boleść nazbyt żywa
Łzy z oczu albo z piersi głos dobywa!...
I gdy go takie obrzydzenie chwyta
Tych miejsc, głoszących jego hańby dzieje,
Nie dba, że noc jest w całun chmur spowita,
Ni czekać raczy — rychło rozednieje.
Wdział zbroję, konia dosiadł i z kopyta
W bór wpadłszy, pędzi w najciemniejszą knieję
I tam sam na sam z sobą w leśnej dziczy
Zgrzyta i z bólu w niebogłosy ryczy.
Ryczy i wyje, w prochu się przewala,
Bez tchu, bezsenny! — aż się wspomnieć boję.
Od wszelkich siedzib ludzkich będąc zdala,
W chaszczach ma tylko legowisko swoje.
Dziw: skąd w nim jęków tak bezdenna fala
I skąd łez wrzących tak obfite zdroje?
I czasem w przerwie burzy tej gromowéj
Łkając, wyrzeka następnemi słowy....
Tak smutny gadał z puszcz szumiącą jodłą
W noc bezmiesięczną. Wtem, gdy brzask się stanie,
Coś go ku źródłu temu znów przywiodło,
Gdzie Medorowe wszędzie lśni pisanie.
Tu on, jak gdyby w twarz obelgę podłą
Znienacka dostał — tak go niesłychanie
Rozjadł szyderczy widok tej świątyni,
Że miecz chwyciwszy, nie wie już, co czyni.
Jął rąbać wszystko! Z pism tych w pomście dzikiej
Pod niebo leci gruz i z grzmotem pada.
Nieszczęsna schadzko pięknej Angeliki
Z Medorem twoim — biadaż tobie! biada!