Strona:Obraz literatury powszechnej tom II.djvu/194

Ta strona została przepisana.
—   190   —
Akt V, scena III.
(Figaro sam, w przypuszczeniu, że jego Zuzanna zgodziła się na schadzkę z Hrabią, ponuro usposobiony, przechadza się w ogrodzie wśród ciemności).

O, kobieto, kobieto, kobieto! istoto słaba i zwodnicza! Żadne stworzenie nie może postępować wbrew instynktowi swemu; czyż twoim jest oszukiwanie! W chwili, kiedy daje mi słowo, wśród samejże uroczystości... Śmiał się czytając, przewrotny! a ja jak głupiec!... Nie, panie hrabio, nie dostaniesz jej, nie dostaniesz. Ze jesteś wielkim panem, to się już uważasz za geniusz!... Szlachectwo, majątek, tytuł, urzędy — to wszystko robi tak dumnym! I cóżeś zrobił za dóbr tyle? Raczyłeś się urodzić i nic więcej; boś zresztą człek dosyć zwykły! Tymczasem ja, do djaska, niknąć wśród ciemnego tłumu, musiałem rozwinąć więcej umiejętności i rachuby, aby tylko istnienie utrzymać, niż ich użyto od lat stu do zarządu wszystkich krajów hiszpańskich; a pan chcesz iść w zapasy... Ktoś idzie... to ona., nie, niema nikogo... Noc czarna jak szatan, a oto ja pełnię głupie rzemiosło męża, choć jestem nim do połowy tylko! (Siada na ławce). Czyż jest coś dziwaczniejszego nad moje losy! Syn nie wiadomo czyj, skradziony przez bandytów, wychowany w ich obyczajach, obrzydzam je sobie i chcę iść drogą uczciwą — wszędzie mię odpychają! Uczę się chemii, aptekarstwa, chirurgii, a cały wpływ wielkiego pana zdołał mi zaledwie włożyć do ręki lancet weterynarski! — Mając dosyć zasmucania chorych zwierząt i chcąc wprost przeciwne uprawiać rzemiosło, rzucam się bez względu na nic do teatru: lepiej było uwiązać sobie kamień u szyi! Bazgrzę komedyę na tle obyczajów seraju; jako autor hiszpański, zdawało się, że mogę tu bez skrupułów wydrwić Mahometa; na raz, poseł... nie wiem skąd, skarży się, że w wierszach moich obrażam Wielką Portę, Persyę, część Półwyspu Indyjskiego, cały Egipt, królestwo Barki, Trypolisu, Tunisu, Algieru i Maroka; i oto komedya moja spalona dla przypodobania się władcom mahometańskim, z których żaden, jak sądzę, nic umie czytać, a którzy kaleczą nam łopatki, mówiąc: psy chrześcijańskie! — Nie mogąc upodlić umysłu, mszczą się, chłoszcząc go. — Policzki mi wpadły, termin mój upłynął; widziałem z daleka, jak nadchodzi straszny woźny, z piórem zatkniętem w peruce; drżąc robię nadzwyczajne wysiłki. Powstaje kwestya o naturze bogactw; a ponieważ nie jest rzeczą konieczną trzymać coś w ręku, aby o tem rozumować, — nie mając ani solda, piszę o wartości srebra i o jego produkcyi czystej; natychmiast widzę z głębi dorożki, jak dla mnie spuszcza się most twierdzy, do której wchodząc straciłem nadzieję i wolność. (Wstaje). Jakżebym ja się chciał dobrać do jednego z tych czterodniowych potentatów, tak lekko nakazujących karę, kiedy jakaś tęga niełaska wytrawiła jego dumę! powiedziałbym mu, że głupstwa drukowane tam tylko nabierają znaczenia, gdzie im tamują obieg, że bez swobody nagany nie ma pochlebnej pochwały, i że tylko mali ludzie obawiają się małych pisemek. — (Siada znowu). Znużeni żywieniem