Strona:Obraz literatury powszechnej tom II.djvu/203

Ta strona została przepisana.
—   199   —

chwilę rzucić w świat, który do mnie niczem nie przemawiał i który mnie nie rozumiał. Dusza moja, jeszcze żadną namiętnością nie zużyta, szukała przedmiotu, któryby ją mógł przywiązać; ale spostrzegłem się, że dawałem więcej, niżem odbierał. Nie żądano odemnie ani mowy wzniosłej, ani uczuć głębokich. Wszystką usilność skierowałem do zhartowania duszy mojej, aby ją na równi z towarzystwem otaczającem postawić. Nazywany wszędzie romantycznym, roli, którą grałem wstydząc się i coraz więcej czując wstrętu do ludzi i do wszystkiego, postanowiłem wynieść się na przedmieście i żyć tam w zupełnem ukryciu.
Z początku było mi dość przyjemne to życie samotne i niezawisłe. Nieznany, mieszałem się w tłumy — w te pustynie ludzi! Często siedząc w mało uczęszczanym kościele, spędzałem godziny całe na rozmyślaniu. Widziałem, jak biedne niewiasty przychodziły korzyć się przed Najwyższą Istotą, jak rybacy przychodzili na klęczkach zmywać swe grzechy u trybunału pokuty. Każdy z miejsc tych wychodził z twarzą pogodniejszą, a głuche szmery, dolatujące tu z zewnątrz, wydawały się jakby falami namiętności i burz świata rozbijających się u stóp świątyni Pana. Wielki Boże! coś widział tajne łzy moje w tych świętych przybytkach, Ty wiesz, ilekroć padałem do stóp Twoich, błagając Cię, abyś zrzucił ze mnie to brzemię istnienia lub też dawnego we mnie przemienił człowieka! O, któż nie uznał kiedy potrzeby odrodzenia się, odmłodzenia się w wodach czystego potoku, odświeżenia duszy swojej w Krynicy życia? Któż nie uczuwa się niekiedy przywalonym pod brzemieniem własnego zepsucia i niezdolnym do niczego wielkiego, szlachetnego, sprawiedliwego?...
Życie to, zrazu tak dla mnie miłe, niezadługo stało mi się nieznośnem. Męczyło mię powtarzanie się ciągłe tych samych scen i tych samych myśli. Zacząłem wybadywać serce moje, wypytywać się samego siebie, czego chcę. Nie mogłem sobie odpowiedzieć, nie wiedziałem; ale nagle zdało mi się, że lasy dadzą mi rozkosz największą. I otóż w jednej chwili postanowiłem dokończyć na dzikiem wygnaniu życie zaledwie rozpoczęte, a w którem pochłonąłem już wieki.
Chwyciłem się tej myśli z zapałem, z jakim zawsze biorę się do moich zamiarów; wyjechałem co najśpieszniej, żeby się zagrzebać w chatce, tak jak dawniej ruszyłem niespodzianie na wędrówkę po świecie.
Oskarżają mię, że mam upodobania zmienne, że nigdy długo nie mogę się zająć jednem przywidzeniem, że padam ofiarą imaginacyi zbyt śpiesznie sięgającej do dna przyjemności, jak gdyby jej ciężyła ich trwałość; oskarżają mię, że mijam zawsze cel, który mógłbym osiągnąć: niestety! a ja szukam tylko niewiadomego dobra, którego instynkt ciągle mię ściga. Mojaż to wina, że wszędzie znajduję granice, że to, co znikome i skończone, nie ma dla mnie żadnej wartości? A jednak czuję, że kocham monotonię uczuć życia i że gdybym jeszcze głupio mógł wierzyć w szczęście, to szukałbym go w nawyknieniu.