Strona:Obraz literatury powszechnej tom II.djvu/204

Ta strona została przepisana.
—   200   —

Zupełna samotność, widok natury pogrążyły mię wkrótce w stan niepodobny prawie do opisania. Bez krewnych, bez przyjaciół na ziemi, nie kochając dotąd nigdy, padałem pod nadmiarem życia. Czasami krew mi biła nagle do twarzy i czułem w sercu jak gdyby strumienie lawy palącej; czasami mimowolne wydawałem krzyki, a noce przepędzałem śród strasznych niepokojów, czy to we śnie, czy na jawie. Brakowało mi czegoś do uzupełnienia otchłani mego istnienia: zbiegałem w dolinę, pędziłem na góry, przyzywając całą siłą żądz moich idealny przedmiot przyszłych płomieni; całowałem go w powietrzu, zdawało mi się, że go słyszę w jękach rzeki; wszystko zamieniało mi się w tę ułudną marę: i gwiazdy na niebie i nawet zasada życia we wszechświecie.
Stan ten spokoju i burzy, nędzy i bogactwa nie był jednak bez pewnych powabów: raz bawiłem się zrywaniem listków z gałązki wierzbiny nad strumykiem i do każdego listka prądem niesionego przywiązywałem myśl jakąś. Król, drżący o swą koronę śród nagłych zaburzeń, nie może doznawać tyle utrapienia, ile ja go doznawałem za każdą przygodą, grożącą marnym szczątkom mojej gałązki. O, biedoto ludzka! O, błahości serca ludzkiego, co nigdy się nie starzeje! Do jakiegoż to dzieciństwa pyszny nasz rozum zejść może! A jednakże, ileż to ludzi naprawdę los swój wiąże do rzeczy tak samo lichych, jak moje listki wierzbowe.
Ale jakże wyrazić ten nawał przelotnych wrażeń i uczuć, których doznawałem śród przechadzek moich? Dźwięki namiętności w próżni serca samotnego podobne są do pomruku wiatrów i wód w ciszy pustyni; doznaje się ich, ale odmalować ich nie można.
Jesień nadeszła śród tych moich niepewności; z rozkoszą powitałem porę burz.
Przez dzień błądziłem po gęstych zaroślach, pod lasami rosnących. Jakże niewiele trzeba było moim marzeniom! Dość było jednego uschłego listka wiatrem przedemną gnanego, dymu z chatki nagie drzew wierzchołki prześcigającego, mchu na dębie pod północnym drżącego powiewem, skały samotnej, jeziora ustronnego, na którem szemrały przewiędłe sitowia! Samotna dzwonnica, wznosząca się w dali na dolinie, często wzrok mój ku sobie zwracała; często śledziłem okiem lot ptaków wędrownych, ciągnących mi ponad głową. Malowały mi się w wyobraźni nieznane wybrzeża, dalekie strefy, w które dążyły; jakżebym pragnął usiąść na ich skrzydła! Tajemny instynkt niepokoił mię ciągle, czułem, że i ja tylko wędrowcem na tej ziemi; ale głos z nieba jakby mówił do mnie: „Człowieku, czas twojej wędrówki jeszcze nie nadszedł; zaczekaj, aż wiatr śmierci się podniesie; wtedy rozwiniesz lot twój ku tym krainom nieznanym, do których serce twe tęskni.
„Powstańcież, powstańcież prędko, burzo pożądane, które unieść macie Renégo w przestrzenie innego życia“. Powtarzając te słowa, biegłem wielkimi krokami, z twarzą rozpaloną, włosem na wiatr rozpuszczonym, nic czując ni deszczu, ni mrozu, niepokojony ustawicznie, jakby opętany przez szatana serca mego.