Strona:Obraz literatury powszechnej tom II.djvu/251

Ta strona została przepisana.
—   247   —
2. Życie w śmierci.

Dzień był-to zaduszny, jak zwykło, w jesieni,
Po niebie, wystygłem z słonecznych promieni,
Leniwie ciągnęły się chmury,
Wiatr świszczał północny, z półnagiej krzewiny
Ostatnio jej liście, dni ciepłych dzieciny,
Pożółkłe unosił do góry.

Lud śpieszył na cmentarz, ot, zwyczaj tak każe,
Co roku tam idą bogaci, nędzarze,
Nad swoich uklęknąć grobami,
Pomodlić się nieco, zapłakać, kto czuły,
I wianki uwiędłe, co w proch się rozsuły,
Świeżemi zastąpić wiankami.

Ja, który-m szczęśliwy nie chował nikogo
Pod chłodnym kamieniem: ni dziewy, co drogą,
Ni ojca, ni matki, ni brata;
Poszedłem więc sobie, jak czyni to wielu,
Popatrzyć, pomarzyć, pobłądzić bez celu, —
Mój żywot z tych włóczęg się splata...

I kiedym tam stanął pomiędzy grobami
I ujrzał ich dużo zarosłych chwastami
I pleśnią, tą mogił pieczęcią;
To żal mię zdjął jakiś, żal ciężki, markotny,
Nad tymi, co idąc na sen ton samotny,
Z swych blizkich zerwali pamięcią.

Myśl o nich w mej duszy, co szpera po grobach,
Co we łzach się kocha, lubuje w żałobach,
Straszliwe zrodziła pytanie.
Raz jeden tam w głębi, pod darnią, pod głazem,
Czyż wszystko dla trupa przerywa się razem,
Na wieczne-ż on pada drzemanie?

Czyż same zewnętrzne, widome oznaki,
Czyż tętno li serca, puls taki lub taki
Jedynym żywota są świadkiem?
Czyż brak ich jest wszystkiem? Czyż bez nich, mój Boże!
Iskierka uczucia tleć jeszcze nie może
Gdzieś w głębiach piersiowych — przypadkiem?

Kto powie, pytamy, czy grób jest przystanią,
Gdzie z życia troskami, co serce tu ranią,
Nazawsze się zrywa już zgoła?