W dali, pod stromych urwisk głębokiemi mary
Krzyk dzikich kaczek niosąc, wiatr wieczorny wieje;
Na płowym brzegu drzemią gliniaste koleje,
Zachód gdzieniegdzie na nie rzuca szmat purpury.
Sam, pod niebem pobladłem, kędy zimne chmury
Wloką nudnie posępne opon swych zawieje,
W rzadkiej trawie, o mszystych skal wsparty wierzeje,
Wychudły Chrystus ręce wyciąga do góry.
Popękany krzyż jego wrósł w szczelinę wzgórza;
A on, chyląc znużone modlitwami skronie,
Jakby chciał znaleźć druha, w ciche patrzy tonie:
Lecz fala, w której tajniach wzrok jego się nurza,
Odbija tylko jego twarz wyschłą, mizerną,
A na niej boleść duchów samotnych niezmierną.
(Miriam).
O, dziecię, co różane wychylasz rączyny,
Jak dwa zimowe kwiaty na powicia śnieżne,
Istoto, co się śmiejesz, plączesz bez przyczyny,
Nie wiesz jeszcze, jak życie cierpieniem bezbrzeżne.
O, bolesne i długie jest życie człowiecze,
A od jutra sam pójdziesz w świat, gdy zalśni zorza,
By przed wieczorem rzekę przepłynąć, co ciecze
Od fałdów twej kołyski do grobu rozdroża.
Wstań! dzień nadszedł. Przed tobą droga leży długa —
W oddali skrzy się żarem złoty promień słońca.
Idź, godzina wybiła. Ot miecz i kolczuga,
A pomnij bez upadku, z mocą iść do końca.
Kłamne cnoty, bezprawne prawa i to brudne
Zwyczaje — niech twe serce precz z swych żył wygrzebie.
Prawdy patrz tam, gdzie milczą kodeksy obłudne,
Wierz w Boga, jeśli możesz; jeśliś wart, wierz w siebie.