Niekiedy jeno, stado wiodąc pić bawole
I pełniąc spokój niebios i dal mórz w głębinie
Dźwiękiem muszli, skąd echo starożytne płynie,
Czarno mignie w lazurze pasterskie pacholę.
Ziemia — matka, i stare tkliwie pieszcząc bogi
Rozzielenia co wiosnę, z daremną wymową,
Nowy akant nad prysła kapitelu głową;
Ale człowiek, oziębły na sen przodków błogi,
Nie drgnie, słysząc w pogodnych nocy majestacie
Płacz morza, co się żali po syren swych stracie.
Mchy zbożne oczy wreszcie przymknęły mu smętne;
Bo w tej puszczy zapadłej szukałby napróżno
Dziew, co z mlek, win ofiarę lały ongi dłużną
Na ziemię, której znaczył granice pamiętne,
Dziś chmielów, bluszczów, kalin gałęzie pokrętne
Gęstwą ziomek ów boski oplatają drużną;
Nie wiedząc, Pan, czy Faun to, z ochotą usłużną
W rogi skroń potrzaskaną stroją mu odświętne.
Patrz. Skośny promień słońca, pieszcząc go łagodnie,
W twarz spłaszczoną ócz złote wstawił mu pochodnie,
Dzikie wino się śmieje krasą ust czerwoną:
I — czarodziejstwo ruchu! — szmer wiatru, dreszcz liści,
Cienie błędne, skry słońca, co drgają i płoną,
Wszystko — Boga żywego w złomie głazu iści.
(Miriam).
Ze złoto-śnieżnych chmur, któremi w pierwszy dzień
Stworzenia lazur lśnił, i z bieli gwiazd wieczyste
Utkałeś, Boże mój, kielichy wonnych tchnień
Dla nieznającej klęsk ziemi dziewiczo-czystej.
Kosaćce żółte niw z łabędzich wdziękiem szyj
I boski wawrzyn ów przez świat wygnanych duchów,
Różany jako dłoń serafa w bieli swój,
Gdy ją zrumieni blask porannych złotych puchów.
Hiacynty słodkich barw, śnieżysty mirtu czar
I różę, równą płci kobiecych ciał przezroczéj
Tę Herodyadę — kwiat, lejącą w ogród żar,
Którą codziennie krew promieniejąca broczy!