Podczas gdy z widnokręgu, szerząc swe zasłony,
Noc wstaje i otula bezgranicze śpiące,
Niby całun trumienny, gwiazdami łzawiony,
Tam w dali, niebo, tracąc duszę swoją, słońce,
Jak trup świetlny, powoli zlewa się, rozkłada...
— I już nad barwnem ciałem krążą kruków stada.
Dziś, gdy, zdała od szczęsnych zatonąwszy lądów,
Jestem już tylko trupem, wleczonym przez fale,
Unoszę swe milczenie przez grzmiące ich żale,
Swój mir wieczny — śród wiecznych uraganu prądów.
Cóż z tego, że port żaden nie czeka mię w gości
Za raf murem, za gorzkiej bezdni tajemnicą!
Śmiech nicości wykrzywia martwe moje lico —
I wnet się już rozpłynę w mórz nieskończoności.
A podczas gdy nademną chmurne wód roztocze
Zwarły swych płynnych mroków zwoje nieprzezrocze,
— Tam w górze, na powierzchni, gdzie dnia blask się śmieje,
Korabie rącze biegną, skrzydlone w marzenia,
I, ku skarbom wybrzeży dążąc bez wytchnienia,
Pod wszystkiemi niebiosy ścigają nadzieję.
(Miriam).
Hej! z drogi, z drogi, tłumy! Tu pielgrzym się przybliża!
Nie słyszysz-że litanii, nie widzisz gromnic, krzyża?
Ubodzy trumnę niosą, pobitą z desek cala,
W tej trumnie łachmanami przykryte nędzne ciało.
Łez, ni współczucia wokół nie dojrzysz nawet chwilką,
Na klęczki, ludu, padaj — choć to był żebrak tylko!
Hej! z drogi wy, bogacze! To pielgrzym w grób swój kroczy!
Głód, nędza mu zawarła te ślepe jego oczy.
Na wieży dzwon wybija: „Kres życia osiągnięty!