Strona:Obraz literatury powszechnej tom II.djvu/56

Ta strona została przepisana.
—   52   —
XIV. Aleksander Manzoni.
Piąty Maja (1821 r.).
Oda na śmierć Napoleona

Był — i ostatnie wydał tchnienie —
I oto ziemia pozbawiona
Zasobnych drgnień jednego łona,
Stanęła — zda się, sama kona,
Wsłuchana w taką wieść...
I tajną głębię spraw przenika —
I przeznaczenie swoje waży,
I nie wie, czy się w losach zdarzy,
By kiedy stopa śmiertelnika
Zdołała w blaskach jej ołtarzy
Podobny tuman wznieść.
Mój duch go widział w słońca tronie,
Gdy jako łuna pałająca,
Rósł, gasł, znów rozlał się bez końca,
Aż całkiem zapadł, jak sen, w tonie...
I z płaskim sądem brzmień tysiąca
Mój duch nie łączył brzmień...
Dziś zbrodnią myśli nieskalany:
Pochlebstwem marnem, złością pychy,
Na blasków zgon — ten lot nie lichy:
Zwycięski wznosi hymn świetlany,
Przy tych popiołów urnie cichéj —
Hołd z nieśmiertelnych pień!
Od Renu aż do Manzanaru,
Od Alp w piramid czcze bezdroża,
Wdal — wszerz — od morza aż do morza,
Do wód Tanais — w kres obszaru,
On szedł, jak z chmur powstały łoża,
Błyskawic złotych splot...
Czy chwała to? Potomność może
W należnym sądzie orzec zdoła;
Nam pozostaje schylić czoła,
I wielbić w gońcu dzieło boże:
Iż zaklął w tego z chmur anioła
Swych potęg twórczych grot.
Samotność serca i tortura,
Płomiennej myśli kołysanie,
Straż woli, która niezachwianie
Do celu dąży, — tron — purpura,
Nagroda, której spodziewanie —
Szaleństwem w sferze snów:
To wszystko było jego działem, —
Po losach pnących się zawile
Wzrastanie w niepodzielnej sile,
Upadek z doli piekłem całem,
Wygnania srom — dwa razy w pyle,
Dwa razy w słońcu znów!
To o nim wyrzec: dwa stulecia
Stanęły z wymierzoną bronią,
Czekając, rychło im wydzwonią
Wyroczne hasła gdzieś z zaświecia...
On wszedł — potężnie skinął dłonią
I zasiadł pośród nich.
I zniknął, twarde dni boleści
Tam na pustynnej łuszcząc skale —
Ten, dla którego okazale
Złorzeczeń bezmiar — bezmiar części,
I bałwochwalstwo w pięknym szale,
I nienawiści sztych.
Jak nad topielca biedną głową,
Tak fala czasu, pełna zmazy,
Płynęła nad nim, — ileż razy
Nadzieję budząc w nim na nowo,
Wskrzeszając przeszłych mar obrazy:
Nielitościwa toń!
O! ile razy trud powiekom
Zlecając, z krwi swej i z tęsknicy,
Za myślą zbiegłej błyskawicy —
Chciał zwierzyć siebie ludom, wiekom...
Lecz z pierwszym wątkiem — na stronicy
Zwisała w męce dłoń.
Ach! ile razy, gdy jaskrawszy
Z konającego słońca stokiem
Zrumienił zachód się potokiem,
Na piersiach ręce skrzyżowawszy,
Pod wszystkich myśli stał natłokiem,
Patrzący w krwawą dal...
I znów przed okiem powstawały:
Doliny, góry i namioty,
Błyszczące szyki — zwarte roty,
I grenadyerów rzęd wspaniały,
Pył walki — jazdy szybkie zwroty
I swoich męstwa stal!