Twą gwiazdę, oj, wiedźmo, ja strąciłbym śmiało,
Byś dręczyć przestała gołąbkę mą białą“.
Już snadniej im z góry zestąpić wysokiéj,
Tu trawa zielona, tu huczą potoki;
Powietrze tu lżejsze, skwar słońca mniej pali:
Wtem cudny kraj Franków zobaczą w oddali...
Wysokoż tu dębów wybiegły konary.
Nie zgonić ich okiem przez kłęby mgły szaréj;
A z liścia, co głucho nad głową szeleści,
Wykroisz siermięgę i kaftan niewieści.
Ulata nad wodą komarów ćma długa,
A wielkie, jak woły, choć zaprządz do pługa!
Gdy z brzękiem szalonym Janosza obskoczą,
Wydobył mieć? z pochwy i rąbie ochoczo.
Dopiero-ć żórawie! oj! z temi nie żarty:
Stał jeden o milę na pieńku oparty,
Przysiągłbyś, gdy skrzydła rozpostarł dwa duże,
Iż chmura po modrym pomknęła lazurze.
Przed okiem Janosza co chwila cud nowy,
Wtem przyćmił mu słońce gród strasznej budowy:
Dwie groźne wieżyce wzniósł śmiało nad chmury —
Tu władca olbrzymów zasiada ponury.
Nasz witeź poskoczył, już stoi przy bramie.
Okrutnaż to brama, zaprawdę, nie skłamię,
Gdy powiem... ej! ludzkież określi ją słowo?
Musiała być wielka, król nie tknął jej głową.
„O zamku — rzekł witeź — dobiegły mię wieści,
Lecz radbym zobaczyć, co wewnątrz się mieści;
Wyrzucą, gdy zechcą, o życie nie stoję“.
Pochwycił za klamkę, wnet pękły podwoje.
Oj! byłoż co widzieć. U króla biesiada,
Król siedzi za stołom, z nim synów gromada;
Co jedli, któż zgadnie? pokarmem ich skały,
A głośno im w zębach kamienie chrupały!
Gdy spostrzegł to Janosz, do siebie sam powié:
„Nie bardzo zazdroszczę bankietu królowi“.
Wtem mocarz nań zwróci oblicze łaskawe,
Przy sobie z opoki wskazuje mu ławę.
„Gdyś przyszedł tu — rzecze, biesiadujże z nami,
Jak skały nie połkniesz, my połkniem cię sami,