Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chomo! — mówię z płaczem, — co się tobie stało? Czy nie masz Boga w sercu, czyś ty zapomniał, że masz rodziców, czy zapomniałeś o tem, że żandarmi nadejdą lada chwila? Człowieku, co robisz, nie gub mnie i siebie! Wszakże niedawno jeszcze byliśmy przyjaciółmi od serca, kochałem cię szczerze jak rodzonego brata! Cóżem ci ja teraz zawinił, za co mnie chcesz zgubić, pozbawić lat młodych?
I cóż, myślicie może, że Chomę słowa te skruszyły? Bodaj tak psy trawę jadły! Odwrócił się odemnie, jakby nie człowiek; potarł, jak się zdaje, dłonią po czole, czy też po twarzy i w śmiech.
— Cha, cha, cha! Oto mi parobek! — śmiał się. — Zawąchał biedę, jak ten ślepiec kiełbasę w barszczu i dalejże zawodzić: ginę, nie ma mnie!
Otóż macie szczerego przyjaciela! I spuśćże tu się na takiego człowieka! Ale posłuchajcie tylko, jakiego to on mi figla wypłatał.
— Semenie — mówi Choma po chwili łagodniej już trochę. — Semenie, bracie mój, czy myślisz, że ja cię nie kocham, że nie oddałbym życia za ciebie? Chyba zapomniałeś, żeśmy obaj na jednej drodze? Nie myślże sobie, że mi się w głowie przewróciło, że chcę cię zgubić. Rób tylko to, co ci powiem, a zobaczysz, że wyjdziemy na swoje.
Słowa te uspokoiły mię trochę, a zresztą, cóż było począć? Rozebrałem się, pościeliłem sukmanę na ziemi i ległem. Ale gdzie mi tam było do spania! Drżę na całem ciele, jak ryba w matni. Bo i komużby się chciało spać w takiem nieszczęściu?