Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

wodą się chyli, strzecha z liści buraka, zasuwa z łyczaka.
Znowu śmiechy dokoła, my stoimy na miejscu jakby nic nie było. Drżę na całem ciele i trzymam się silnie za sznurek, nie śmiąc już naprawdę spojrzeć na świat oczyma. Myślę sobie tylko: niechaj będzie, co chce, zobaczę, jak się to skończy.
— Jakiś bestya wesoły! — rzekł naśmiawszy się z dziadów surowy głos. — Ale chodźmy już. Zdaje mi się, że w tej oto stercie za wsią uda się nam złowić jakiego ptaszka.
Słyszałem, jak żandarmi, śmiejąc się, poszli dalej i zdumiony nie wiedziałem, gdzie się znajduję.
— Pójdź ślepy mój bracie! — wołał dziadowski, trzęsący głos, zawsze jeszcze tuż koło mnie — pójdźmy tam, gdzie wiatr świszcze — na wietrze się położymy, wietrzykiem się otulimy, wiatr pod głowę pokładziemy i cieplutko zaśniemy.
— Złodziej z swojemi przymówkami! — doleciało mię zdaleka. Choma szarpnął za sznurek. Poszedłem za nim, zawsze jeszcze nie wiedząc dokładnie, czy to sen, czy jawa.
Szliśmy tak długi czas jeszcze.
— No, otwórz wreszcie oczy, ślepy kocie! — zawołał na mnie Choma wesoło.
Spojrzałem. Gęsta mgła ścieliła się po polu, przed nami w oddali szarzało sioło, dym z kominów unosił się ponad niskiemi, słomianemi strzechami.
— No i cóż, zjedli cię żandarmi? — pytał Choma z uśmiechem.