— Uciekaj, poradzę ja sobie!
Skoczyłem pod most, zostawiając Chomę w sitowiu. Do dziś dnia nie wiem, co też nowego wymyślił był Choma, ażeby ponownie wymknąć się żandarmom z pod nosa. Za chwilę, trzęsąc się na całem ciele, siedziałem już pod mostem, ukryty bezpiecznie. Siedzę i siedzę: po chwili i strach już przeszedł, wyzieram, nadsłuchuję, co się też z Chomą stanie. Nic nie słychać, tylko rzeka szumi i uderza o filary mostu.
Siedziałem tak długo skulony, nieruchomy pod mostem pomiędzy dwoma dylami. Aż naraz słyszę jakiś gwar i hałas. Wyzieram ostrożnie. Wielki Boże, wszak to mego przyjaciela, mego Chomę wiodą żandarmi. Na rękach i nogach brzęczą mu łańcuszki, żandarmi obstąpili go dokoła i pobłyskują gwerami.
Pociemniało mi w oczach, dusza we mnie zamarła. Przyglądam się z natężeniem. Choma zmoczony, owalany po szyję błotem; na odzieży zmokłej pełno tataraku, zgniłych liści i zielonej trawy wodnej. Chciał się, jak widać, ukryć w bagnie, ale daremnie, znaleźli go, schwycili!
— Chwała ci Panie, że mnie przynajmniej udało się zemknąć, — pomyślałem sobie, skuliłem się we dwoje i siedzę cicho, ledwie dysząc.
No, i po tem wszystkiem czyż mogłem się spodziewać, że Choma teraz zechce mi zaszkodzić?
Hej, hej, przyjaciel, przyjaciel! Posłuchajcie tylko, na jaką to chytrość zdobył się mój towarzysz, żeby wraz ze sobą i mnie zgubić i wydać w ręce żandarmów. Słucham ja, zdaleka rozlegają się kroki. Żandarmi weszli na most. Cicho. Nadsłuchuję, zaparłszy dech
Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.