w piersiach. Ktoś śpiewa — niby zawodzi. Nadsłuchuję uważniej, to głos Chomy. Idzie i przyśpiewuje sobie przeciągle, niby żałośnie:
Oj Semenie, Semenie, towarzyszu drogi,
Pokłońże się odemnie matuli niebogiej,
Pocieszże ją serdecznie szczeremi słowami,
Niechaj doli wojaka nie oblewa łzami.
— Dobrze, dobrze! — huknąłem z pod mostu, wzruszony żałosnym śpiewem Chomy.
Boże mój, jakżem się w tej chwili przeraził własnego głosu! Umierać będę a chwili tej nie zapomnę. Zaszumiało mi w uszach, świat mi pociemniał, krew buchnęła do głowy, nie wiem sam, co się ze mną stało.
Ocuciłem się na moście. Dwaj żandarmi trzymali mię za ręce, jeden zamykał na żelazną kłódkę łańcuszek, którym związane były ręce. Ruszyłem nogą — skuta.
I wy możecie mówić o przyjaźni! Czy to po przyjacielsku postąpił ze mną Choma?
Spojrzałem na niego. Stał ponury, mokry, drżący od zimna. Raz tylko spojrzał na mnie, w oczach zakręciły mu się łzy jasne... Lecz cóż mi po tych łzach? Wszak one ani mnie, ani jemu już nie pomogą!
Na drugi dzień ostrzygli nam głowy. Zostaliśmy wojakami.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Och, przyjaźń, przyjaźń! towarzystwo! Dało mi się ono gorzko we znaki, nie zapomnę ja o niem póki życia, bo przezeń przepadły młode moje lata.