Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

Ciągnęło się to jakoś parę miesięcy, póki nie uciułałem trochę grosiwa, a przez cały ten czas dowiaduję się u ludzi, ba, u żydów nawet, czy niema gdzie takiej skrzynki na sprzedaż. Aż tu razu jednego, jakoś pod jesień, słyszę ja od znajomego żyda, że gdzieś w Samborze jest jakaś żydówka, której mąż był niegdyś rządcą w pańskich dobrach. On to wydostał był skądś taką skrzynkę, niewiedzieć na co i po co. Teraz żyd umarł, a żydówka sprzedałaby skrzynkę za tanie pieniądze. Jakem to usłyszał, ucieszyłem się, jak nie wiem czem. Zaraz też w parę dni potem wziąłem wszystkie pieniądze, jakie miałem, kazałem zaprządz konie do wozu i dalejże do Sambora, ale sam. A tu tymczasem nikt, nawet moi chłopacy nie wiedzą, z jakim to ja interesem jadę do miasta.
Ledwie że przyjechałem, zaraz się też dopytałem do żydówki. Tak i tak, powiadam, kupiłbym skrzynkę, kiedy ją macie na sprzedaż.
— Och — mówi żydówka — jest, ale rozebrana, porozrzucana na strychu.
— Już ja sobie ją ułożę — mówię, a sam aż trzęsę się w obawie, nuż nie potrafię; bo to jak żyję, nie widziałem jeszcze takiego instrumentu.
— Nu, to chodźcie ze mną!
Poszliśmy, wyleźli na strych, a tam tyle wszelkiego żelaziwa, drobiazgów — kram cały, krótko mówiąc.
Zaczęła się żydówka nurzać w tem rupieciu, wyciągnęła jakąś drewnianą podstawkę na czterech nogach, potem pudło żelazne z zębatym wałkiem, potem znowu jakieś koło z korbą, dalej rzezaki krzywe, i wszystko to złożyła na kupę przedemną.