Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

i pół godziny, kiedyśmy skrzynkę, jak wypada, złożyli, wypróbowali: rznie, aż się dusza raduje! Jakgdybym się na świat na nowo narodził! Chyba nie darmo wyrzuciłem pieniądze! A chłopak aż w ręce klaszcze i skacze koło maszyny, nie może się dosyć nacieszyć. Narznęliśmy, jak z bicza trzasnął, spory snop słomy, wóz zatoczyli na podwórko, a sami do chaty. Dobra nasza!
Ledwieśmy zasiedli, żeby pośniadać, aż tu burek zaszczekał. Wyzieram przez okno — fiu, fiu, fiu! I wójt, i przysiężny, i pisarz, i z pięć chłopa z palicami, jak to mówią: „dziad, baba i cała gromada“. I to, powiadam wam, nie wchodzą do chaty, ale stanąwszy przy jednym z węgłów domu, grzebią, szturchają, oglądają.... Jakie tam cudo — myślę sobie — co się tym ludziom stało? Chcę wyjść z izby, zapytać, ale ba, z poza drzwi słyszę głos dziesiętnika: „Nie wolno! Siedźcie w chacie!“ Kie licho? Wróciłem do izby. Obeszli tak chatę na wszystkie cztery rogi, ochlapali się po kolana, poszli dalej pod szopę, dokoła spichrza, dokoła stodoły, w kółko, w kółko... Ja tu tymczasem w głowę zachodzę: co za odmiana? Czy pogłupieli ludziska, czy może napad jaki? Ale otóż i oni, wchodzą do chaty.
— Dziesiętnicy! — mówi wójt, nie przywitawszy się nawet, nie kiwnąwszy głową — stańcie koło niego! Jakby uciekł, wy za niego odpowiadać będziecie!
Zgłupiałem, wytrzeszczyłem oczy, a tu dziesiętnicy, jak apostołowie jacy, asystują koło mnie.
— Panie wójcie — rzeknę — co to wszystko ma znaczyć?