— Nie bój się durniu! Stary Fawel ci złej rady nie da, ani korzystać z ciebie nie potrzebuje. Widzę, żeś sprytny chłopak, więc wolisz coś zarobić, niż masz tu daremnie w mieście bruki zbijać. Chodź, chodź!
— Ny, a dużo tak można w tygodniu zarobić?
— Jak się trafi, Hawo. Można zarobić reńskiego, a można i dziesięć, nie licząc strawy.
Oczy Hawy zabłysły dzikim ogniem na wzmiankę o dziesięciu reńskich tygodniowego zarobku. Co za ogromny pieniądz! Wahanie się jego znikło odrazu.
— Dobrze — zawołał — pójdę z wami! Kiedy idziemy?
— Jutro.
— Dobrze, pójdę jutro. Tylko wiecie co, reb Fawel, musimy wrócić w niedzielę.
— Zwykle w piątek wracam, a nie raz i dwa razy w tygodniu.
— A w poniedziałek musimy pozostawać w mieście.
— A to dlaczego?
— Bo ja tu mam zamyślany w poniedziałek inny zarobek.
— Czy ta-a-k? — rzekł przeciągle Fawel i rzucił na Hawę długie spojrzenie, pełne podziwu nad energią takiego małego chłopca.
Przez cały tydzień chodził Hawa z Fawlem po wsiach, wykrzykując po pod oknami chat: „Czetyny, kożuszyny, wołosyny!“ Bronił się od psów wiejskich grubym kosturem, targował się z chłopami, jak stary,