lubił się targować. Pierwsze jego słowo było zarazem ostatnią ceną.
— A co, matulu — zapytał raz Hawa jedną kobietę, która właśnie kupiła czepiec u tego człowieka, wcale się nie targowawszy — dobre czepce ten człowiek sprzedaje?
— Kto? Staromiejski? O, nie ma nad jego czepce! Jeden na dziesięć lat wystarczy, albo i na dłużej. Ja to dla synowej kupiłam. Nie pierwszy raz u niego biorę i cena u niego zawsze jednakowa.
— A dlaczegóż tak mało u niego kupują?
— Albo ja wiem? Bo nie żyd. Do żydów wszyscy idą i biorą ostatnie drancie i jeszcze natargować się muszą do siódmego potu, zanim za taką samą cenę dostaną.
Hawa prędko się zdecydował i przystąpił do mieszczanina.
— Szczęść wam Boże, panie Staromiejski! — rzekł z ukłonem.
Mieszczanin spojrzał zdziwionemi oczyma z pod siwych, krzaczystych brwi na nędznego, obszarpanego żydka, co się z nim witał, jak ze starym znajomym.
— Tfu na twego ojca kłapciastego! — rzekł, spluwając — a ty mnie skąd znasz?
— Ny, panie Staromiejski, ktoby was nie znał? Was, Bogu dzięki, wszyscy znają. A po czemu czepczyki sprzedajecie?
— Po 20 centów, albo co?
— Bo chciałbym u was kupić.
— Ahu, a tobie po co? Czy dla twej matki łysej?
Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.